wtorek, 13 listopada 2012

ŁÓDZKIE PORTRETY PAMIĘCIOWE - ANDRZEJ GRUN

Andrzej Grun, grafik, historyk sztuki, publicysta.

Andrzej Grun urodził się 30 sierpnia1939 roku w Łucku na Wołyniu. Jako kilkuletni chłopiec przekroczył z rodzicami zieloną granicę w Wołyniu by zatrzymać się w Warszawie. Po upadku powstania rodzina Grunów rozpoczęła wędrówkę, by na czas jakiś osiąść w Krakowie, gdzie Andrzej studiował historię sztuki w Uniwersytecie Jagiellońskim. W pracowniach Piotra Potworowskiego i Jacka Żuławskiego na Wybrzeżu pobierał dalsze nauki.


Kolejny etap jego życia to Łódź, z którą związał się na długo. Temu miastu i jego mieszkańcom poświęcił dużo miejsca w swojej twórczości.
Z bardzo dużym powodzeniem uprawiał grafikę wystawianą na kilkudziesięciu wystawach. Andrzej Grun był kierownikiem graficznym tygodnika społeczno-kulturalnego "Odgłosy".
Zmarł 5 kwietnia 1999 roku.



Ze wspomnień Jerzego Wilmańskiego:

"... Urodził się na Wołyniu, dorastał nad czeską granicą, malarstwo studiował w Sopocie w pracowni Piotra Potworowskiego, resztę życia spędził w Łodzi, a pochowano go w Pabianicach. Poznaliśmy się w Toruniu w hotelu "Pod Trzema Koronami", gdzie nas nie chciano przyjąć, bo byliśmy pijani. Andrzej był człowiekiem renesansowym: rysował, malował, pisał wiersze, projektował wystawy i wnętrza... W przerwach pił i kiedyś z filozofem Andrzejem Polkowskim ostrzelali z wiatrówki podwórko pewnej kamienicy przy Piotrkowskiej. Usadowili się na dachu jak snajperzy - niewykluczone zresztą, że myśleli, iż są nimi naprawdę. Wojenne pokolenie.
Był bohaterem wielu anegdot. Najzabawniejsza jest o tym, jak kiedyś będąc u znajomych, położył się zmęczony do łóżka, które wynajmował grający w jakimś filmie na Łąkowej - Zdzisław Maklakiewicz. Aktor wrócił wieczorem z planu, też zresztą zmęczony, i zastał w swoim łóżku faceta z brodą. Zapytał: Kim pan jest, do cholery? A Grun odpowiedział: Pierdol się, jestem Maklakiewicz!
Żony Andrzeja były dziwne. Pierwsza uciekła od niego do Paryża, druga wzięła z nim ślub w Londynie, a rozwiodła się w Łodzi, trzecia: Anka Krzyżanowska, chyba kochała go naprawdę, ale też ją najbardziej zranił. Uciekła w końcu do Kanady.
Pod koniec życia bardzo cierpiał. Alkohol jest dobry, gdy się nam w życiu wiedzie - kiedy mamy kłopoty - zabija. Andrzej musiał opuścić swoją pracownię, w której przeżył pół życia. Przeniesiono go do małej klitki w starej kamienicy na Składowej. Ciągle myślę, że nie zrobiliśmy dla Niego, wszystkiego co było trzeba, ale sami byliśmy bez pracy, stosunków i perspektyw. Nie rozpakował nawet pudeł w swoim nowym domu. Na trzy dni przed śmiercią powiedział: - Ja tu, kurwa, nie będę mieszkał!
Na towarzyskie spotkanie u przyjaciół przyszedł ostrzyżony, w świeżej koszuli i marynarce, którą rzadko zakładał. Po paru wódkach wstał i poszedł do drugiego pokoju, żeby się położyć. Gdy do niego zajrzano - już nie żył. Lekarz pogotowia uznał, że umarł na serce. A tak naprawdę Andrzej Grun (1939-1999) umarł na straszliwą, nieuleczalną rozpacz..."


Jerzy Wilmański. Łódzkie portrety pamięciowe.

Jerzy Wilmański i Andrzej Grun.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz