Historia
rodu Biedermannów w Polsce zaczyna się ponad dwa i pół wieku temu, wraz z
napływem niemieckich osadników: płócienników chroniących się przed
prześladowaniami religijnymi. Biedermannowie osiedlają się w Zdunach w powiecie krotoszyńskim.
Tu także początkowo nie zaznają spokoju, są szykanowani, ale z czasem się
asymilują. W księdze urodzin parafii ewangelickiej po raz pierwszy trafiamy na
nazwisko Biedermann (Georg Friedrich) w roku 1730. Jego rodzice mieli młyn,
który w tamtych czasach był też foluszem - służył do folowania, czyli
spilśniania tkanin.
Żyli zgodnie z protestancką zasadą: pracuj, bogać się i dbaj o rodzinę.
Nieco ponad sto lat później przychodzi na świat Robert Biedermann, twórca
potężnego rodu fabrykanckiego w Łodzi. Od 12. roku życia musi ciężko pracować
na chleb u obcych ludzi. Przez pięć lat uczy się zawodu farbiarza, który wtedy
uważany był za fach z pogranicza sztuki. Bo oprócz wiedzy chemicznej trzeba
było być kolorystą i umiejętnie dobierać farby. Farbiarze rozpoznawali je po
zapachu, bo każda wydzielała inną woń.
Żyli zgodnie z protestancką zasadą: pracuj, bogać się i dbaj o rodzinę.
Robert Biedermann
Kiedy zaczynał, jego oszczędności i posag żony wynosiły ok. 20-30 tys. rubli. Po jego śmierci majątek firmy oszacowano na ponad 1,6 mln rubli. Do podziału między dzieci zostało jeszcze 2,2 mln.
Rodzinne przedsiębiorstwo prowadzili synowie, a potem wnukowie Roberta do 1945 roku.
W
1863 roku Robert Biedermann założył przy ulicy Widzewskiej 2 (obecnie Kilińskiego
) farbiarnię wełny.
W tym samym roku zakupił teren położony wzdłuż ulicy
Franciszkańskiej, za rzeką Łódką. W 1877 roku obok farbiarni powstała
mechaniczna suszarnia i apretura.
Firma zatrudniała 66 osób. Po 1879 roku
Biedermann kupił od Teodora Kundela farbiarnię
po drugiej stronie ulicy Widzewskiej 2 (dzisiaj Kilińskiego 2/4).
Czas, kalendarz na rok 1902.
Biedermannowie
mieli 13 dzieci. Bruno był jednym z jego synów. Urodził się w 1878 roku. Mieszkali najpierw wszyscy w niewielkim domu przy ul. Kilińskiego 2, potem w postawionym obok pałacu.
Gdy dorastali synowie w ogrodzie przy ulicy Franciszkańskiej
wybudowali dla nich parterowy dom. Robert nie należał do rozrzutnych i dzieci
nie rozpieszczał. Swoich synów od najmłodszych lat przygotowywał do przejęcia
biznesu, za głównego następcę uważał Alfreda, bo pierworodny, także Robert -
jak twierdził ojciec - "nie ma ochoty zostać dobrym farbiarzem". To z
Alfredem ojciec prowadził profesjonalną żywą korespondencję zachowaną w
Archiwum rodziny Biedermannów przechowywanej w Archiwum Państwowym w Łodzi. To
z nim dyskutował o przyszłości firmy i planach jej rozwoju. W testamencie
zadecydował, że będą zarządzać firmą razem, a dwaj pozostali synowie: Gustaw i Bruno,
dołączą do nich po ukończeniu studiów i odbyciu stażu. Córki miały zostać
spłacone w ciągu 10 lat.
W
tym samym czasie powstał także pałac przy ulicy Kilińskiego pod nr 2.
W 1889 roku firmą zarządzał wspólnie z
ojcem Alfred Biedermann, absolwent zagranicznych uczelni, doskonały praktyk i
organizator. Pod jego kierunkiem zakład szybko się rozrastał i do 1910 roku
zajął teren 15 ha między ulicami: Smugową-Franciszkańską-Kilińskiego.
Nazwa
firmy – Zakłady Przemysłowe Wyrobów Bawełnianych, Farbiarnia i Wykończalnia
Tkanin Wełnianych i Półwełnianych – określiła zakres produkcji. Zatrudniano tu
1100 osób. Budynki fabryczne były rozrzucone na znacznej przestrzeni i
rozdzielone ulicą oraz ogrodem z rezydencją właściciela.
Jak
było do przewidzenia to Alfred Biedermann kierował firmą po śmierci ojca. Był
niezwykle zaangażowany w łódzkie życie społeczne.
Alfred Biedermann
Już w latach 90. XIX wieku
był inicjatorem budowy linii tramwajowych. Zarówno przed jak i po zakończeniu I
wojny światowej reprezentował łódzki przemysł w międzynarodowych konferencjach
i ogólnopolskich dyskusjach dotyczących biznesu.
Miał dwóch synów z pierwszą
żoną Sophie (Zofią): Rolpha i Helmuta (to na jej grobowcu na Starym Cmentarzu jest
anioł schylający się nad dwójką dzieci, buzie chłopców mają ponoć twarze dwóch
synków zmarłej).
"Dziennik Łódzki", rok 1892.
Z drugą żoną, Martą Anną von Berens, ukochaną Daisy, do której
napisał setki listów (do odnalezienia w archiwum), miał troje dzieci. Jego
starsi synowie współrządzili firmą po jego śmierci w 1936 roku.
Brat Alfreda, Robert wiódł kawalerskie życie i nie był zbyt zainteresowany pomnażaniem
rodzinnego majątku. Zmarł bezdzietnie w 1927 roku. Zupełnie zrzekł się prawa do
współrządzenia fabryką Gustaw. Ożenił się z Idą Gehlig, córką łódzkiego
architekta. Po otrzymaniu spadku po ojcu wyprowadził się najpierw na Krym, a po
rewolucji do Włoch, gdzie - jak pisze Wanda Kuźko - wiódł dostatnie życie
rentiera aż do 1953 roku. Córki Roberta i Emmy wyszły dobrze za mąż, ale z
fabryką nie miały większej styczności.
Księga
Adresowa Miasta Łodzi i Województwa Łódzkiego, rok 1937.
Biedermannowie
mieli udziały w wielu firmach różnych branż, jak kopalnie w Czeladzi,
komunikacja tramwajowa w Łodzi, elektrownie w Zgierzu, Pruszkowie i Sosnowcu.
Działali efektywnie w wielu organizacjach gospodarczych, dobroczynnych,
sportowych i kulturalnych.
Bruno Otto Biedermann
Ostatni
syn Roberta Biedermanna, Bruno Otto, odbył służbę w Wojsku Polskim, służył
w łódzkim garnizonie aż do 1920 roku. Po śmierci starszego brata zarządzał
firmą wraz z bratankiem Helmutem (Rolf był w zarządzie, ale mieszkał na stałe w
Londynie). Bruno był doradcą w Izbie Przemysłowo-Handlowej, sędzią handlowym w
Okręgowym Sądzie w Łodzi, był w komitecie budowy Miejskiej Biblioteki
Publicznej przy ul. Gdańskiej i budowy Domu -Pomnika Marszałka Piłsudskiego
(dziś ŁDK). Na początku wojny wspierał Komitet Pomocy Więźniom Radogoszcza, ale
w sierpniu 1940 roku przyjął volkslistę, aby ratować rodzinny majątek. Podobnie
zrobiła większość rodziny, był
wiceprezesem Łódzkiego Komitetu Funduszu Obrony Narodowej, organizatorem
Wystawy Krajowej w Poznaniu.
Polscy robotnicy szanowali go, bo - jak mówili - ma dla nich serce. Do tego stopnia,
że budziło to gniew niemieckich robotników. Podczas wojny złożyli na niego
donos, że jest za bardzo propolski.
Ukrywał biało-czerwoną flagę, którą miał zamiar wywiesić, gdy zwycięży polska armia.
W ankiecie sporządzonej przed II wojną światową Bruno pisał z dumą o swojej służbie w wojsku polskim. O dwukrotnym odznaczeniu Złotym Krzyżem Zasługi. O zajmowanych wysokich stanowiskach w różnych polskich instytucjach i organizacjach. Był najlepiej wykształcony z rodzeństwa, studiował w Berlinie, Monachium i Heidelbergu. Miał doktorat z filozofii i socjologii gospodarczej.
Po I wojnie światowej (służył w armii rosyjskiej) Bruno zrzucił carski mundur i założył polski. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W stopniu kapitana odszedł do rezerwy i zajął się rodzinnymi interesami.
Prowadził odziedziczoną po ojcu potężną fabrykę włókienniczą, na którą składały się tkalnie, farbiarnie i przędzalnie. Współtworzył pierwszy w Łodzi klub tenisowy, który odnosił sukcesy.
Po śmierci marszałka Piłsudskiego wraz z innymi fabrykantami ufundował bibliotekę jego imienia. Na starej kronice z 1938 roku twarz Brunona pojawia się przez chwilę w otoczeniu wicepremiera Kwiatkowskiego, który przyjechał do Łodzi na wmurowanie kamienia węgielnego.
Ukrywał biało-czerwoną flagę, którą miał zamiar wywiesić, gdy zwycięży polska armia.
W ankiecie sporządzonej przed II wojną światową Bruno pisał z dumą o swojej służbie w wojsku polskim. O dwukrotnym odznaczeniu Złotym Krzyżem Zasługi. O zajmowanych wysokich stanowiskach w różnych polskich instytucjach i organizacjach. Był najlepiej wykształcony z rodzeństwa, studiował w Berlinie, Monachium i Heidelbergu. Miał doktorat z filozofii i socjologii gospodarczej.
Po I wojnie światowej (służył w armii rosyjskiej) Bruno zrzucił carski mundur i założył polski. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W stopniu kapitana odszedł do rezerwy i zajął się rodzinnymi interesami.
Prowadził odziedziczoną po ojcu potężną fabrykę włókienniczą, na którą składały się tkalnie, farbiarnie i przędzalnie. Współtworzył pierwszy w Łodzi klub tenisowy, który odnosił sukcesy.
Po śmierci marszałka Piłsudskiego wraz z innymi fabrykantami ufundował bibliotekę jego imienia. Na starej kronice z 1938 roku twarz Brunona pojawia się przez chwilę w otoczeniu wicepremiera Kwiatkowskiego, który przyjechał do Łodzi na wmurowanie kamienia węgielnego.
Biedermannowie
mają dwie córki: Adalisę i Marylę, zwaną Lili. Maryla - kocha psy, ma zawsze
porozbijane kolana, jeździ konno. Ada - posągowo poważna, obawia się dotknąć
czegokolwiek, żeby się nie ubrudzić. Boi się koni. Maryla od dziecka lubi
kręcić się po fabryce. Robotnicy wręcz ją kochają, noszą na rękach. Mówią o
niej "nasza panienka".
Maryla najpierw kończy katolickie żeńskie gimnazjum w Łodzi (Biedermannowie są
ewangelikami). Potem studiuje w Szwajcarii i Austrii języki współczesne. Tuż
przed wybuchem wojny przechodzi kurs przysposobienia wojskowego kobiet w
Redłowie.
Od początku okupacji pomaga polskim żołnierzom, rannym cywilom i więźniom. Załatwia dokumenty i pracę w fabryce ojca. Bruno daje jej pieniądze. Od siebie i innych fabrykantów. Lilli jest świetnym kierowcą. Umie prowadzić ciężarówkę. Wozi nią paczki i kotły z zupą do więzienia, a rannych do szpitala. Przewozi też grypsy. Zwykle przemycano po dwa-trzy, ona potrafi wynieść dziesięć.
Ze szkolną koleżanką Stefanią Ordyńską szuka po okolicznych wioskach dzieci, które ucierpiały od niemieckich nalotów. Są to pastuszkowie, którzy pilnowali bydła na polach. Chroniąc się przed bombami, dzieci padają na brzuch, dlatego najczęściej są ranne w plecy. Lili odwozi je do szpitala w Łodzi…
Od początku okupacji pomaga polskim żołnierzom, rannym cywilom i więźniom. Załatwia dokumenty i pracę w fabryce ojca. Bruno daje jej pieniądze. Od siebie i innych fabrykantów. Lilli jest świetnym kierowcą. Umie prowadzić ciężarówkę. Wozi nią paczki i kotły z zupą do więzienia, a rannych do szpitala. Przewozi też grypsy. Zwykle przemycano po dwa-trzy, ona potrafi wynieść dziesięć.
Ze szkolną koleżanką Stefanią Ordyńską szuka po okolicznych wioskach dzieci, które ucierpiały od niemieckich nalotów. Są to pastuszkowie, którzy pilnowali bydła na polach. Chroniąc się przed bombami, dzieci padają na brzuch, dlatego najczęściej są ranne w plecy. Lili odwozi je do szpitala w Łodzi…
"Lodzer Zeitung", rok 1940.
Bruno Biedermann jako
jeden z niewielu łodzian pochodzenia niemieckiego nie opuścił Łodzi po
wkroczeniu Rosjan w 1945 roku. Dopiero w obliczu bezpośredniego zagrożenia, 24
stycznia 1945 roku popełnił samobójstwo, zabijając wcześniej żonę i córkę
Marylę, wcześniej więzioną przez gestapo…
Bruno
Biedermann nie chce podpisać volkslisty. Niemieckie władze naciskają. Wreszcie
w sierpniu 1940 roku fabrykant podpisuje. Za siebie, żonę i córkę. (- Chciał
ratować rodzinę i majątek - nie ma dziś wątpliwości Stanisław Tyszkiewicz,
mieszkający w Łodzi krewny Biedermannów).
Część
rodziny podpisała dokumenty zgodnie ze swoimi przekonaniami. Biedermannowie
byli lojalnymi obywatelami państwa polskiego, czuli się Niemcami, albo Polakami
z niemieckim rodowodem. Wystarczy przejrzeć archiwum rodzinne. Większość
prywatnej korespondencji była prowadzona w języku niemieckim. Po niemiecku
pisał Robert do syna Alfreda. Po niemiecku pisał miłosne listy do żony Alfred.
Po niemiecku spisywał rodzinną historię Bruno Biedermann. Polska część rodziny
- co ciekawe głównie dzieci pochodzące z żeńskiej linii Biedermannów poczuwały
się do bliższych związków z polskością. Ale podziały nie były tak proste i
jednoznaczne.
Volkslista z nazwiskiem Brunona Biedermanna ma numer 522 891. Dwa numery dalej
- dokument Maryli. Legitymacja ma zielony kolor (III kategoria - osoby
ulegające polskim wpływom). Maryla nigdy jej nie podpisała, legitymacja wygląda
na nieużywaną. Z powodu tego dokumentu Maryla opuszcza Łódź. Chce też odsunąć
wszelkie podejrzenia od ojca.
Jest już członkiem Związku Walki Zbrojnej. Działa razem z Alfredem Keiserbrechtem, z którym wcześniej pracowała w Komitecie Pomocy Więźniom Radogoszcza. Razem uczestniczą w tzw. Akcji N, której celem jest dezinformacja żołnierzy i urzędników niemieckich. Jest to najbardziej utajniona formacja - konspiracja w konspiracji. Dla bezpieczeństwa jej członkowie przeważnie nawet się nie znają.
Jest już członkiem Związku Walki Zbrojnej. Działa razem z Alfredem Keiserbrechtem, z którym wcześniej pracowała w Komitecie Pomocy Więźniom Radogoszcza. Razem uczestniczą w tzw. Akcji N, której celem jest dezinformacja żołnierzy i urzędników niemieckich. Jest to najbardziej utajniona formacja - konspiracja w konspiracji. Dla bezpieczeństwa jej członkowie przeważnie nawet się nie znają.
Wyjazd Maryli Biedermann z Łodzi to posunięcie, które ma zmylić okupacyjne
władze. Maryla chce przedostać się do Generalnej Guberni. Nie można tego zrobić
legalnie, dlatego oficjalnie jedzie do Sosnowca - przyjaciele załatwili jej
przydział pracy w sklepie konfekcyjnym, który potrzebuje osoby biegle
władającej niemieckim.
Maryla wsiada do pociągu na Śląsk, ale nigdy tam nie dociera. Zatrzymuje się w Kamieńsku. To już Generalna Gubernia. Czeka na Alfreda. Oboje mają fałszywe papiery na polskie nazwiska. Ona - Kasia Brzozowska z Łucka, on - Antoni Kamiński z Wilna. Razem jadą do Radomia.
Odtąd Kasia-Maryla przez osiem godzin jest sumienną maszynistką w urzędzie dystryktu. Antoni-Alfred pracuje w wydziale leśnym. Po godzinach w wynajętym mieszkaniu przygotowują ulotki. Maryla tłumaczy je na niemiecki, Alfred przepisuje na maszynie. Sami ich nie rozprowadzają - to zadanie innych.
Pobierają się. Maryla przyjmuje wiarę męża, przechodzi na katolicyzm. Ślub jest tajny.
Przy stole kilkoro łódzkich przyjaciół z konspiracji. - Tylko posprzątajcie kieliszki i szklanki, jakby nas tu nie było - rzucają na odchodne.
O piątej rano walenie do drzwi. Gestapowcy zabierają skutego w kajdanki Alfreda, po paru godzinach wracają po Marylę.
Tortury - wieszanie na wykręconych rękach i łamanie palców. Ponoć lżejsze, ze względu na to, że są Niemcami.
Do Radomia przyjeżdża szwagier Maryli. W gabinecie szefa radomskiego gestapo mówi jej, że jeśli zdradzą "swoich Polaków", wyjdą na wolność.
Podobno Maryla go wyśmiewa.
Za to zostają z Alfredem przeniesieni na najcięższy oddział.
Po ośmiu miesiącach trafiają do więzienia w Warszawie. Tam łapią kontakt z szefostwem AK (w więzieniu też istnieje konspiracja).
Dostają polecenie: podpiszcie fikcyjnie volkslistę.
Podpisują. Po paru dniach są w Łodzi. Maryla w więzieniu kobiecym przy Gdańskiej, Alfred - na Radogoszczu. Przyjmują go tam jak starego znajomego. Kontakty ze strażnikami z czasów, gdy pomagał więźniom na początku wojny, teraz uchroniły go przed biciem.
Maryla wychodzi z więzienia po kilku dniach, 19 listopada 1942 roku. Najprawdopodobniej ojciec wręczył łapówkę.
Jest ciężko chora na dyfteryt, prawie nie może mówić.
Gdy wyzdrowiała, ponownie wychodzi za mąż za Alfreda, który też odzyskał wolność - tym razem oficjalnie, w urzędzie stanu cywilnego. Ślub jest nietypowy. Państwo młodzi zwolnili się na parę minut z pracy i ponownie do niej wrócili.
18 września 1943 roku, godzina 6.30. Maryla idzie na ul. Obywatelską spotkać się ze swoim kuzynem Zygmuntem Lorentzem, profesorem, który organizował w Łodzi tajne nauczanie. Maryla nie wie, że w nocy w jego mieszkaniu był kocioł. Na ulicy ktoś ją bierze pod rękę i ostrzega o wpadce.
Nie wraca już do pracy. Przezornie załatwia sobie zwolnienie lekarskie i recepty.
Wysyła telegram do jego kuzynki w Mannheim: "Zygmunt ciężko chory. Przyjazd konieczny".
Kuzynka po przyjeździe do Łodzi dowiaduje się, że Lorentz jest aresztowany. Domaga się wyjaśnień od gestapo. I to gubi Marylę, bo hitlerowcy wpadają na trop Biedermannówny, która wysłała do kuzynki telegram. Interesuje ich, skąd wiedziała o aresztowaniu. Rodzina uporczywie trzyma się wersji, że usłyszała o tym przypadkowo w aptece. Gestapowcy nie wierzą. Wzywają Marylę.
- Nie idź, uciekniemy do Generalnej Guberni - namawia mąż.
Wizytę na gestapo odradzają też przyjaciele.
- Nie będę narażać rodziny. Wytrzymam. Nic nie powiem - upiera się i idzie.
Zostaje aresztowana.
Warunki w więzieniu przy ul. Gdańskiej są straszne. Stłoczone kobiety śpią niemal jedna na drugiej. Zimno i głód. Pełzają po nich pluskwy i wszy.
Sprawę Maryli prowadzi Jan Tamm z IV referatu.
- To był jeden z najgorszych gestapowców. Rozpracowywał ruch podziemny. Strasznie traktował więźniów - mówi Julian Baranowski z Państwowego Archiwum w Łodzi.
Maryla jest torturowana i bita.
Kilkakrotnie konfrontują ją z profesorem Lorentzem, który już nie może chodzić. Ma złamaną nogę, urazy głowy, zabandażowane ręce. Wkrótce umiera.
Ona nadal tkwi w piekle. Nie daje się złamać. Alfred o tym wie, bo jego szef popija koniak z oficerami gestapo. Jeden z nich naśmiewał się z Tamma, że nie potrafi zmusić do zeznań kruchej kobiety…
Maryla wsiada do pociągu na Śląsk, ale nigdy tam nie dociera. Zatrzymuje się w Kamieńsku. To już Generalna Gubernia. Czeka na Alfreda. Oboje mają fałszywe papiery na polskie nazwiska. Ona - Kasia Brzozowska z Łucka, on - Antoni Kamiński z Wilna. Razem jadą do Radomia.
Odtąd Kasia-Maryla przez osiem godzin jest sumienną maszynistką w urzędzie dystryktu. Antoni-Alfred pracuje w wydziale leśnym. Po godzinach w wynajętym mieszkaniu przygotowują ulotki. Maryla tłumaczy je na niemiecki, Alfred przepisuje na maszynie. Sami ich nie rozprowadzają - to zadanie innych.
Pobierają się. Maryla przyjmuje wiarę męża, przechodzi na katolicyzm. Ślub jest tajny.
Przy stole kilkoro łódzkich przyjaciół z konspiracji. - Tylko posprzątajcie kieliszki i szklanki, jakby nas tu nie było - rzucają na odchodne.
O piątej rano walenie do drzwi. Gestapowcy zabierają skutego w kajdanki Alfreda, po paru godzinach wracają po Marylę.
Tortury - wieszanie na wykręconych rękach i łamanie palców. Ponoć lżejsze, ze względu na to, że są Niemcami.
Do Radomia przyjeżdża szwagier Maryli. W gabinecie szefa radomskiego gestapo mówi jej, że jeśli zdradzą "swoich Polaków", wyjdą na wolność.
Podobno Maryla go wyśmiewa.
Za to zostają z Alfredem przeniesieni na najcięższy oddział.
Po ośmiu miesiącach trafiają do więzienia w Warszawie. Tam łapią kontakt z szefostwem AK (w więzieniu też istnieje konspiracja).
Dostają polecenie: podpiszcie fikcyjnie volkslistę.
Podpisują. Po paru dniach są w Łodzi. Maryla w więzieniu kobiecym przy Gdańskiej, Alfred - na Radogoszczu. Przyjmują go tam jak starego znajomego. Kontakty ze strażnikami z czasów, gdy pomagał więźniom na początku wojny, teraz uchroniły go przed biciem.
Maryla wychodzi z więzienia po kilku dniach, 19 listopada 1942 roku. Najprawdopodobniej ojciec wręczył łapówkę.
Jest ciężko chora na dyfteryt, prawie nie może mówić.
Gdy wyzdrowiała, ponownie wychodzi za mąż za Alfreda, który też odzyskał wolność - tym razem oficjalnie, w urzędzie stanu cywilnego. Ślub jest nietypowy. Państwo młodzi zwolnili się na parę minut z pracy i ponownie do niej wrócili.
18 września 1943 roku, godzina 6.30. Maryla idzie na ul. Obywatelską spotkać się ze swoim kuzynem Zygmuntem Lorentzem, profesorem, który organizował w Łodzi tajne nauczanie. Maryla nie wie, że w nocy w jego mieszkaniu był kocioł. Na ulicy ktoś ją bierze pod rękę i ostrzega o wpadce.
Nie wraca już do pracy. Przezornie załatwia sobie zwolnienie lekarskie i recepty.
Wysyła telegram do jego kuzynki w Mannheim: "Zygmunt ciężko chory. Przyjazd konieczny".
Kuzynka po przyjeździe do Łodzi dowiaduje się, że Lorentz jest aresztowany. Domaga się wyjaśnień od gestapo. I to gubi Marylę, bo hitlerowcy wpadają na trop Biedermannówny, która wysłała do kuzynki telegram. Interesuje ich, skąd wiedziała o aresztowaniu. Rodzina uporczywie trzyma się wersji, że usłyszała o tym przypadkowo w aptece. Gestapowcy nie wierzą. Wzywają Marylę.
- Nie idź, uciekniemy do Generalnej Guberni - namawia mąż.
Wizytę na gestapo odradzają też przyjaciele.
- Nie będę narażać rodziny. Wytrzymam. Nic nie powiem - upiera się i idzie.
Zostaje aresztowana.
Warunki w więzieniu przy ul. Gdańskiej są straszne. Stłoczone kobiety śpią niemal jedna na drugiej. Zimno i głód. Pełzają po nich pluskwy i wszy.
Sprawę Maryli prowadzi Jan Tamm z IV referatu.
- To był jeden z najgorszych gestapowców. Rozpracowywał ruch podziemny. Strasznie traktował więźniów - mówi Julian Baranowski z Państwowego Archiwum w Łodzi.
Maryla jest torturowana i bita.
Kilkakrotnie konfrontują ją z profesorem Lorentzem, który już nie może chodzić. Ma złamaną nogę, urazy głowy, zabandażowane ręce. Wkrótce umiera.
Ona nadal tkwi w piekle. Nie daje się złamać. Alfred o tym wie, bo jego szef popija koniak z oficerami gestapo. Jeden z nich naśmiewał się z Tamma, że nie potrafi zmusić do zeznań kruchej kobiety…
W
sierpniu 1944 roku siostra Maryli Adalisa wyjeżdża do Monachium. Na fali
pierwszej paniki, gdy armia radziecka stoi na linii Wisły. Namawia do wyjazdu
rodziców, ale nie chcą. Ada zabiera ze sobą dwa wagony mebli (pokój stołowy w
orzechu, styl chippendale, pokój sypialny lakier szlifowany, pokój gabinetowy w
orzechu, dywany mahal, ręczna robota).
W styczniu 1945 roku szybko rusza front.
W Łodzi nieopisany chaos i panika. Ludzie biją się o miejsce w pociągu. W ciągu paru dni miasto opuszcza 20 tysięcy Niemców.
Spadają bomby z radzieckich samolotów, a od południowych rogatek słychać kanonadę artylerii.
Niemcy podpalają policyjne więzienie na Radogoszczu. W płomieniach i od kul ginie 1,5 tys. osób. Pozostałe więzienia są ewakuowane. Gnają więźniów w stronę Pabianic. Wśród nich jest Maryla.
W Łodzi nieopisany chaos i panika. Ludzie biją się o miejsce w pociągu. W ciągu paru dni miasto opuszcza 20 tysięcy Niemców.
Spadają bomby z radzieckich samolotów, a od południowych rogatek słychać kanonadę artylerii.
Niemcy podpalają policyjne więzienie na Radogoszczu. W płomieniach i od kul ginie 1,5 tys. osób. Pozostałe więzienia są ewakuowane. Gnają więźniów w stronę Pabianic. Wśród nich jest Maryla.
Podobno
podczas nalotu Maryla ukryła się z koleżanką i udało im się uciec z transportu.
Pieszo wróciła do pałacu.
Karol Biedermann: - Dwaj ludzie wyciągnęli Marylę z tłumu i zabrali do zakonspirowanego mieszkania. Ktoś zawiadomił ojca. Lekarz rodziny pojechał do niej. Dla zmylenia tropu wożono go pół godziny po mieście. Zastał Marylę umierającą. 18 stycznia 1945 roku przywiózł ją do rodziców.
Następnego dnia wojska radzieckie zajmują Łódź i wprowadzają nowe porządki.
Jak twierdzi prof. Mirosław Cygański, badacz tamtego okresu w dziejach Łodzi, najpierw do pałacu Biedermannów wprowadza się NKWD.
Bruno, jego żona Luiza i córka Maryla dostają rozkaz opuszczenia pałacu. W ciągu paru godzin. Wolno im wziąć jedną walizkę. Robotnicy fabryczni idą się za nimi wstawić. Z sukcesem: Biedermannom przedłuża się termin wyprowadzki o jeden dzień.
Karol Biedermann: - Dwaj ludzie wyciągnęli Marylę z tłumu i zabrali do zakonspirowanego mieszkania. Ktoś zawiadomił ojca. Lekarz rodziny pojechał do niej. Dla zmylenia tropu wożono go pół godziny po mieście. Zastał Marylę umierającą. 18 stycznia 1945 roku przywiózł ją do rodziców.
Następnego dnia wojska radzieckie zajmują Łódź i wprowadzają nowe porządki.
Jak twierdzi prof. Mirosław Cygański, badacz tamtego okresu w dziejach Łodzi, najpierw do pałacu Biedermannów wprowadza się NKWD.
Bruno, jego żona Luiza i córka Maryla dostają rozkaz opuszczenia pałacu. W ciągu paru godzin. Wolno im wziąć jedną walizkę. Robotnicy fabryczni idą się za nimi wstawić. Z sukcesem: Biedermannom przedłuża się termin wyprowadzki o jeden dzień.
„Nie będzie w polskiej Łodzi Niemców. Bo pamiętajmy o jednym: Niemiec to nie tylko ten, co nosił mundur. Musimy być czujni, musimy być ostrożni. Nie możemy pozwolić na to, aby do polskiego aparatu państwowego dostali się renegaci. Nie wystarcza, że ktoś w Łodzi, Łasku czy Pabianicach wita polskich żołnierzy » chlebem i solą «. My musimy czuwać, musimy mieć tę pewność, że on w krytycznej chwili nie wyparł się swego Narodu, że nie zdradził, nie współpracował z Niemcami".
Podobno
Bruno zastrzelił się w polskim mundurze.
Znaleziono co prawda guzik z orzełkiem, a według innych relacji to była tylko spinka.
Przed śmiercią kobiety zażyły środki nasenne. Maryla i tak chyba była nieprzytomna. Dostawała laudanum - rozcieńczone opium, które zmniejszało jej cierpienia.
W zbiorowym samobójstwie miała uczestniczyć jeszcze jedna osoba: niania Maryli. Mieszkała z Biedermannami i była traktowana jak członek rodziny. Też połknęła tabletki, ale następnego dnia się obudziła. Ponoć później postradała zmysły...
Zbiorowe samobójstwa Niemców po wejściu Rosjan nie należały do rzadkości. Choć
zdarzały się głównie w Prusach Wschodnich, w Poznańskiem, Wrocławiu, Zielonej
Górze - tam w ciągu dwóch tygodni odebrało sobie życie 500 osób. Nie nazywano
tego samobójstwami, tylko Freitod - wolną śmiercią.
Propaganda Goebbelsa o bolszewickich dzikusach z Azji, którzy zgwałcą i zabiją "nasze" córki i żony, zadziałała na Niemców. "To był akt desperacji przed nadejściem Apokalipsy" - napisał niemiecki pisarz i filozof Christian von Krockow.
Znaleziono co prawda guzik z orzełkiem, a według innych relacji to była tylko spinka.
Przed śmiercią kobiety zażyły środki nasenne. Maryla i tak chyba była nieprzytomna. Dostawała laudanum - rozcieńczone opium, które zmniejszało jej cierpienia.
W zbiorowym samobójstwie miała uczestniczyć jeszcze jedna osoba: niania Maryli. Mieszkała z Biedermannami i była traktowana jak członek rodziny. Też połknęła tabletki, ale następnego dnia się obudziła. Ponoć później postradała zmysły...
Propaganda Goebbelsa o bolszewickich dzikusach z Azji, którzy zgwałcą i zabiją "nasze" córki i żony, zadziałała na Niemców. "To był akt desperacji przed nadejściem Apokalipsy" - napisał niemiecki pisarz i filozof Christian von Krockow.
Bruno
zostawił list:
"Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę. Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie"
Data: 24 stycznia 1945. Godzina 16. Podpis: BB. „
"Zabiłem strzałami z rewolweru żonę i córkę. Pochowajcie nas w ogrodzie. Nie rabować naszego prywatnego majątku w mieszkaniu, a podzielić sprawiedliwie"
Data: 24 stycznia 1945. Godzina 16. Podpis: BB. „
BB
to Bruno Biedermann, Niemiec z Łodzi. Sam zabija się chwilę później. Mówią, że
ubrał się w polski mundur.
Jego
dowód osobisty wydany 16 maja 1938 roku podaje:
zawód - przemysłowiec;
wzrost - średni;
twarz - owalna;
włosy - blond;
oczy - szare.
zawód - przemysłowiec;
wzrost - średni;
twarz - owalna;
włosy - blond;
oczy - szare.
Zgodnie
z testamentem Bruno Biedermann wraz z żoną i córką został pochowany na terenie
ogrodu, ich mogiła przetrwała do czasu poszerzania ulicy Północnej.
O
wiele wcześniej na wypadek - zwykłej, nie wojennej - śmierci spisał testament.
Ma formę listu do żony i córek. Życzy im:
"Żebyście Wy, moje kochane, równie dobrze albo jeszcze lepiej, dawały sobie radę beze mnie".
Zostawia też wskazówki co do swego ewentualnego pochówku:
"Żadnych hymnów pochwalnych, zwłoki powinny być spalone. Urna powinna być pochowana, w żadnym przypadku nieotwierana. Pogrzeb ma być skromny. Tylko jeden pastor. Żadnych długich przemówień. Nagrobek: skromny kamień. Pielęgnacja grobu: według życzenia"
Łódź, 25 stycznia 1945 roku, komendant Milicji Obywatelskiej: "Niniejszym zezwalam na pochowanie zwłok w ogrodzie przy ul. Kilińskiego 2".
Poniżej doktor Modrzewski dopisuje odręcznie: "O godz. 11.25 stwierdziłem zgon dr. Brunona i Luizy Biedermannów i Maryli zamężnej Keiserbrecht. Nastąpił wskutek strzału w głowę".
Robotnicy Brunona sami zbijają trumny z sosnowych desek. Władzom zależy, aby pogrzeb był cichy. Przez lata prawie nikt nie wie, gdzie są pochowani, nie było ani krzyża, ani śladu grobu.
Jednak kiedy w latach 50. pracownicy przedszkola, które potem ulokowano w pałacu Biedermannów, postawili tam huśtawki, nagle zjawili się dawni robotnicy Biedermanna i zaproponowali, że je przestawią w inne, lepsze miejsce.
- Mówili trochę chaotycznie i bez sensu. Nie zrozumiałam właściwie, o co chodzi - tak wspominała kierowniczka przedszkola. Ale pozwoliła przenieść huśtawki...
Wiosną 1977 roku pracownicy kopiący rowy pod kable telefoniczne znajdują kości
trzech osób z przestrzelonymi czaszkami.
O znalezisku pisze jedna z gazet.
Żyjący w Łodzi krewni Biedermannów natychmiast domyślają się, o kogo chodzi.
Przy ekshumacji jest kilku robotników z dawnej fabryki Biedermannów. Udaje się odnaleźć niemal wszystkie szczątki, brakuje tylko fragmentów kości policzkowych.
Lekarz stwierdza, że czaszki kobiet mają przestrzeloną skroń. Mężczyzna prawdopodobnie strzelił sobie w usta. Wszyscy troje zakopani byli we wspólnym dole na południowy wschód od pałacu. Maryla pomiędzy rodzicami.
Wykopano też kawałki jedwabiu, dwie obrączki, resztki zegarka, złote plomby i jeden wojskowy guzik - z polskim orzełkiem w koronie...
W identycznym porządku jak znalezione szczątki - to znaczy córka pomiędzy rodzicami - zostali ponownie pochowani na cmentarzu w rodzinnym grobowcu.
"Żebyście Wy, moje kochane, równie dobrze albo jeszcze lepiej, dawały sobie radę beze mnie".
Zostawia też wskazówki co do swego ewentualnego pochówku:
"Żadnych hymnów pochwalnych, zwłoki powinny być spalone. Urna powinna być pochowana, w żadnym przypadku nieotwierana. Pogrzeb ma być skromny. Tylko jeden pastor. Żadnych długich przemówień. Nagrobek: skromny kamień. Pielęgnacja grobu: według życzenia"
Łódź, 25 stycznia 1945 roku, komendant Milicji Obywatelskiej: "Niniejszym zezwalam na pochowanie zwłok w ogrodzie przy ul. Kilińskiego 2".
Poniżej doktor Modrzewski dopisuje odręcznie: "O godz. 11.25 stwierdziłem zgon dr. Brunona i Luizy Biedermannów i Maryli zamężnej Keiserbrecht. Nastąpił wskutek strzału w głowę".
Robotnicy Brunona sami zbijają trumny z sosnowych desek. Władzom zależy, aby pogrzeb był cichy. Przez lata prawie nikt nie wie, gdzie są pochowani, nie było ani krzyża, ani śladu grobu.
Jednak kiedy w latach 50. pracownicy przedszkola, które potem ulokowano w pałacu Biedermannów, postawili tam huśtawki, nagle zjawili się dawni robotnicy Biedermanna i zaproponowali, że je przestawią w inne, lepsze miejsce.
- Mówili trochę chaotycznie i bez sensu. Nie zrozumiałam właściwie, o co chodzi - tak wspominała kierowniczka przedszkola. Ale pozwoliła przenieść huśtawki...
O znalezisku pisze jedna z gazet.
Żyjący w Łodzi krewni Biedermannów natychmiast domyślają się, o kogo chodzi.
Przy ekshumacji jest kilku robotników z dawnej fabryki Biedermannów. Udaje się odnaleźć niemal wszystkie szczątki, brakuje tylko fragmentów kości policzkowych.
Lekarz stwierdza, że czaszki kobiet mają przestrzeloną skroń. Mężczyzna prawdopodobnie strzelił sobie w usta. Wszyscy troje zakopani byli we wspólnym dole na południowy wschód od pałacu. Maryla pomiędzy rodzicami.
Wykopano też kawałki jedwabiu, dwie obrączki, resztki zegarka, złote plomby i jeden wojskowy guzik - z polskim orzełkiem w koronie...
W identycznym porządku jak znalezione szczątki - to znaczy córka pomiędzy rodzicami - zostali ponownie pochowani na cmentarzu w rodzinnym grobowcu.
Z
bogatej spuścizny Biedermannów uchował się przepiękny pałac przy ulicy Franciszkańskiej 1/3. Dziś należy do
Uniwersytetu Łódzkiego, mieści się w nim kulturoznawstwo i historia sztuki.
Budynek został odrestaurowany z wielką pieczołowitością, niedawno do zabytkowej
stróżówki wprowadziła się biblioteka:
Zabytkowe przestrzenie Uniwersytetu Łódzkiego. Pałac Biedermanna.
W 1977 roku prochy rodziny Biedermannów przeniesiono na Stary Cmentarz ewangelicki. To tam są rodzinne grobowce różnych
gałęzi tej rodziny, w tym przepiękny anioł schylający się nad dziećmi na grobie
Sophie Biedermann (pierwszej żony Alfreda Biedermanna, młodo zmarłej):
Monumentalny
budynek pałacu został wzniesiony w roku 1912 według projektu nieznanego
architekta niemieckiego, prawdopodobnie z kręgu twórców berlińskich:
Pałac
określany w literaturze jako "Pałac Roberta Biedermanna" był w
istocie własnością firmy - spółki akcyjnej i zamieszkiwany był przez różnych członków
rodziny fabrykanta.
Teraz każdy kto wejdzie na stronę Uniwersytetu Łódzkiego, może wybrać się na wirtualną przechadzkę po pałacu przy ulicy Franciszkańskiej. Po pałacu Biedermannów w internecie można spacerować pod adresem www.bir.uni.lodz.pl/palac.
Po
II wojnie światowej, znacjonalizowany zakład Biedermannów nosił imię Szymona Harnama.
Po zaprzestaniu produkcji włókienniczej budynki przy ulicy Kilińskiego 2
zostały zaadoptowane przez firmę „Atlas”. Stało się to po 1997 roku, kiedy zostały zmodernizowane zaniedbane zabudowania, które przez wiele lat mieściły magazyny zakładów Harnama.
To teraz główna siedziba koncernu "Atlas", który rozpoczynał od popularnego kleju do glazury, a dziś jest potentatem na rynku budowlanym. Nowy gospodarz nawiązuje do tego, czym zajmowali się Biedermannowie. W dawnej fabryce mieści się teraz laboratorium badawczo-rozwojowe. W tym samym miejscu w 1870 roku Robert Biedermann wybudował laboratorium chemiczne do eksperymentów z barwnikami chemicznymi.
Dawny rodzinny pałac to dziś reprezentacyjna siedziba zarządu i biurowiec. Budynek został pieczołowicie wyremontowany i zaadoptowany do nowych potrzeb. Pałac Biedermannów to jedyny w Łodzi przykład architektury nawiązującej do wczesnego florenckiego renesansu, tzw. stylu quattrocento.
Pałac stanął najprawdopodobniej w 1878 roku, być może zaprojektował go architekt miejski Hilary Majewski. To tu przeprowadziła się rodzina z drewnianego parterowego domu stojącego tuż przy ulicy. Na początku XX wieku budynek podwyższono o jedno piętro. Na parterze mieściły się biura fabryki, a na piętrze pomieszczenia mieszkalne dla rodziny przemysłowca.
Dzisiaj wnętrza budynków po przeciwnej stronie ulicy Kilińskiego zamienione zostały na
hurtownie i sklepy różnych branż:
Budynki te należały pierwotnie do Teodora Kundela. W 1879 roku kupił je Robert Biedermann.
Była tam farbiarnia tkanin wełnianych, która po wojnie również weszła w skład zakładów im. Harnama. Fabryka przetrwała, mieści się tu między innymi przedstawicielstwo firmy produkującej rowery.
Księga pamiątkowa 25-lecia pracy Pogotowia Ratunkowego w Łodzi, rok 1927.
Gorszy
los spotkał budynki położone pomiędzy ulicą Smugową i Północną – są one
obrabowane przez zbieraczy metali i częściowo spalone.
Aż
trudno uwierzyć, że taki los spotkał fabryki Biedermanna przy ulicy Smugowej. W
lipcu 2003 roku wybuchł tam pożar. Gęsty
dym było widać nawet kilkanaście kilometrów dalej. Strażacy dogaszali ogień
całą noc i jeszcze następnego dnia. Jak mówił wtedy "Gazecie" kpt.
Piotr Jóźwiak, rzecznik straży pożarnej, spłonął tylko dach, a ściany zostały
nienaruszone. Mieściły się tam hurtownie.
Fabryka Biedermanna, a raczej to, co pozostało...
Dramat polega nie tylko w tym, że Łódź straciła kolejny - po kompleksie Norbelany
przy ulicy Żeromskiego czy secesyjnej
elektrowni przy al. Politechniki - symbol industrialnej Łodzi. Zatrważający jest fakt, że właściciele fabryki dostali na rozbiórkę zezwolenie z łódzkiego magistratu, a w chwili rozpoczęcia prac było ono prawomocne. Co gorsza, miejscy urzędnicy wiedzieli już od początku poprzedniego roku o zamiarze wyburzenia części dawnych zakładów. To wtedy właściciele złożyli wniosek o pozwolenie na rozbiórkę.
źródła:
Wanda
Kuźko, "Biedermannowie, historia rodziny i fortuny 1730-1945"
Wanda
Kuźko, "Metamorfozy i image trzech pokoleń Biedermannów", w
"Image przedsiębiorcy gospodarczego w Polsce XIX i XX wieku", red. R.
Kołodziejczyk
Halina Szwarc, "Kobiece więzienie gestapo w Łodzi w ostatnim okresie
okupacji",
Zygmunt Janke, "Początki konspiracji w Łodzi i na Śląsku"
Zygmunt Janke, "Początki konspiracji w Łodzi i na Śląsku"
Jacek Kusiński, Ryszard Bonisławski. Maciej Janik. Księga fabryk Łodzi.
Marzena Bomanowska, Ryszard Bonisławski, Joanna Podolska. Specerownik łódzki cz.2.
Fot.
współczesne Monika Czechowicz
Fot. archiwalne:
Archiwum i Muzeum Uniwersytetu Łódzkiego
Archiwum i Muzeum Uniwersytetu Łódzkiego
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKiedys przeczytalam ten artykul i mnie zainteresowal.Dlugo sie naszukalam aby go ponownie odnalezc.
OdpowiedzUsuńA tą koleżanką z którą uciekła z transportu podczas nalotu była moja Prababcia Janina Karsch :)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńRodzina ta ,była spokrewniona z Alfredem Robertem Bidermannem. Ta część rodziny ,mieszka nadal w Łodzi . Podobne jak oni byli i są wierni Polsce . Podobnie byli w konspiracji . Może warto poszerzyć biografię rodzinnych koligacji.
OdpowiedzUsuń