W
okresie międzywojennym niekwestionowanym przywódcą łódzkiego półświatka był
Maks Bornstein, zwany powszechnie Ślepym Maksem. Oficjalnie prowadził biuro
pisania podań „Obrona”, jednak była to jedynie zasłona dla jego nieuczciwych
interesów. Przez większą część dnia przebywał w spelunie popularnie zwanej
„Kokolobolo”, mieszczącej się na rogu ulic Piłsudskiego (obecnie ulica
Wschodnia) i Pomorskiej. To on, wraz ze złodziejską starszyzną, zajmował się
podziałem miasta na rewiry i przydzielaniem ich poszczególnym przestępcom.
Każdy z nich mógł prowadzić własną działalność tylko za ich wiedzą i tylko w
określonym przez nich zakresie.
Doliniarz
(kieszonkowiec) nie mógł wchodzić w kompetencje klawisznika (włamywacza
mieszkaniowego) czy też kurarza (złodzieja kur). Niepewna przyszłość czekała
także przestępcę, gdy próbował działać poza terenem wyznaczonym przez Ślepego
Maksa (na przykład mogła to być już druga strona ulicy). Takim delikwentem
zajmował się swoisty sąd złodziejski, czyli tak zwana dintojra.
Policja
tolerowała działalność Maksa, gdyż zaprowadzony przez niego porządek ułatwiał
pracę także stróżom prawa. Sam herszt specjalizował się w egzekucji długów
(czyli według ówczesnej nomenklatury zajmował się „duszeniem” dłużników).
Wynajmowany był podobnie jak współczesne firmy windykacyjne, przez przedsiębiorców
usiłujących odzyskać przysługujące im od dłużników należności. Zajmował się
także wymuszaniem haraczy od sklepikarzy, rzemieślników i właścicieli lokali
gastronomicznych. By zalegalizować ten przepływ pieniędzy, założył
pseudocharytatywną organizację „Ezras Chachim”, mającą zajmować się zbieraniem
pieniędzy na posagi dla ubogich panien. W końcu jednak Maksem zainteresował się
wymiar sprawiedliwości – pięć lat przed wybuchem II wojny światowej spędził w
więzieniu.
Szczególne
nasilenie przestępczości występowało na przedmieściach miasta. Sytuację tę
obrazowało popularne powiedzenie Bałuty i
Chojny to naród spokojny, bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza.
W
tej sytuacji każdy, kto mógł, szczególnie po zmroku, omijał tereny opanowane
przez lokalnych rzezimieszków.
Każdy
rejon miasta miał także swojego lokalnego przywódcę półświatka, na przykład
rewiry na Chojnach, przylegające do najniebezpieczniejszej w tamtej części
Łodzi ulicy Lelewela były pod zarządem niejakiego Lutka Proznera.
Czytelnicy
codziennych gazet mogli dokładnie poznać szczegóły dokonanych przestępstw. Pod
tym względem ówczesna prasa przypominała dzisiejsze tabloidy. Całe miasto
interesowało się głośnymi zbrodniami, łodzianie chętnie rozmawiali o nich nawet
podczas towarzyskich spotkań ze znajomymi.
Jednym
z najgłośniejszych przestępstw, które wstrząsnęło mieszkańcami Łodzi, było
zabójstwo prezydenta miasta Mariana Cynarskiego.
14
kwietnia 1927 roku mieszkańcy Łodzi zaszokowani zostali wiadomością o tym
morderstwie. Nadzwyczajny dodatek „Głosu Polskiego” oznajmiał:
Dzisiaj o godzinie 10.40 przed
południem, gdy prezydent Cynarsik opuszczał swoje mieszkanie przy ul. Andrzeja
4, podbiegł do niego jakiś nieznany osobnik i pchnął go z całą siłą sztyletem,
po czym zbiegł. Dopiero po upływie kilku minut przechodzący przypadkiem lokator
tego domu natknął się na broczącego krwią prezydenta Cynarskiego i wszczął
alarm. Ofiarę bestialskiego mordu przeniesiono do mieszkania. Nie odzyskawszy
przytomności, po upływie pól godziny prezydent Cynarski wyzionął ducha…
Policja
wszczęła energiczne dochodzenie. Próbowano ustalić motywy zbrodni. Zabójstwo z
pobudek politycznych raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż Cynarski nie należał
do aktywnych polityków. Wśród różnych przypuszczeń brano pod uwagę możliwość
zabójstwa przypadkowego lub z zemsty. To ostanie podejrzenie miało cechy
prawdopodobieństwa, gdyż Cynarski – przed objęciem urzędu prezydenta miasta –
był sędzią Sądu Okręgowego i mógł się komuś narazić. W atmosferze domysłów i
plotek oczekiwano na wyniki śledztwa. Urząd Śledczy, mimo usilnych starań, nie
mogąc natrafić na ślad zbrodniarza, za ujawnienie jego osoby wyznaczył nagrodę
w wysokości 5 tysięcy złotych. Odniosło to pożądany skutek. Wkrótce zgłosił się
do policji anonimowy informator, który zeznał, że zabójcą Cynarskiego jest Adam
Walaszczyk, mieszkaniec Bałut.
Policja
aresztowała podejrzanego. Walaszczyk przyznał się do dokonania zabójstwa
prezydenta i zeznał, że wspólnikiem jego był Kazimierz Rydzewski. Postępowanie
śledcze wykazało, że Cynarskiego pchnął nożem Walaszczyk, a Rydzewski był mu
pomocny przy zamachu na życie prezydenta.
W
parę tygodni po zabójstwie Cynarskiego odbył się proces przeciwko Walaszczykowi
i Rydzewskiemu. Ujawniono wtedy motywy zbrodni. Walaszczyk, z zawodu brukarz,
po utracie pracy za opilstwo i awantury, zgłosił się do wiceprezydenta
Groszkowskiego z prośbą o jakieś zajęcie. Ten jednak odprawił go z niczym.
Wówczas Walaszczyk sięgnął wyżej, prosząc o pomoc samego prezydenta. Cynarski
także się go pozbył, doradzając mu złożenie podania o pracę w Magistracie.
Wtedy to w głowie Walaszczyka zrodziła się myśl o zemście. Według zeznań
Walaszczyka plan zabójstwa prezydenta nakreślił Rydzewski. On też zachęcał do
morderstwa, w krytycznym momencie krzycząc: „Bij, bij, bo cię…” Walaszczyk
pchnął wtedy nożem Cynarskiego w brzuch, po czym zbiegł w kierunku
Piotrkowskiej. Rydzewski stanowczo zaprzeczył zeznaniom Walaszczyka. Uparcie
twierdził, że od dłuższego czasu nie widział się z nim, a w dniu zabójstwa
Cynarskiego pracował bez przerwy na budowie parku na Polesiu Konstantynowskim.
Świadkowie to potwierdzili. Wprawdzie niezbyt zasługiwali oni na wiarę, ale
brakło też podstaw, by dowieść im krzywoprzysięstwo. Sąd doraźny, przed którym
toczyła się rozprawa, wydał następujące orzeczenie:
„…uznać Adama Walaszczyka za winnego
tego, że w dniu 14 kwietnia 1927 roku w Łodzi, będąc w zmowie i działając
świadomie wspólnie z innym uczestnikiem, dokonał zabójstwa Mariana Cynarskiego
z powodu pełnienia przezeń obowiązków służbowych jako prezydenta Łodzi i skazać
go na karę śmierci przez rozstrzelanie oraz pozbawienie praw”.
Prezydent
Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski, wyrok więc wykonano. Sprawę
drugiego oskarżonego, Rydzewskiego – sąd doraźny postanowił przekazać Sądowi
Okręgowemu do rozpatrzenia w trybie zwykłym.
W
1928 roku, przed Sądem Okręgowym w Łodzi odbył się oczekiwany z dużym
zainteresowaniem proces przeciwko Kazimierzowi Rydzewskiemu. Po trzydniowej
rozprawie sąd uznał Rydzewskiego winnym zarzucanego mu przestępstwa i skazał go
na karę śmierci przez powieszenie. Obrona wniosła apelację od wyroku. Rozprawa
apelacyjna odbyła się w Warszawie. Sąd Apelacyjny uchylił wyrok Sądu Okręgowego
w Łodzi, zamieniając Rydzewskiemu karę śmierci na bezterminowe ciężkie
więzienie.
Od
rewolwerowych strzałów zwolnionego pracownika Edwarda Cieślińskiego zginął
Albert Kon – syn Oskara, właściciela jednej z największych łódzkich fabryk
Widzewskiej Manufaktury. Był on uznawany przez pracowników zakładu za wyjątkowo
podłego i bezwzględnego pracodawcę. Zbrodnia ta stała się motywem jednej z
codziennie drukowanych powieści prasowych „Tajemnice Łódzkiej Manufaktury”,
publikowanej w „Dzienniku Łódzkim”.
W
fabryce ojca Albert Kon upatrzył sobie ładną dziewczynę, a ta – mimo że
zagroził jej zwolnieniem z pracy – twardo mu się opierała. Wówczas polecił
wymówić pracę narzeczonemu dziewczyny, praktykującemu na majstra, Edwardowi
Ciesińskiemu. Dopełniając zemsty, nie wyraził także zgody na wydanie
Ciesińskiemu zaświadczenia o odbytej praktyce. Na tym tle doszło do podwójnej
tragedii. Doprowadzony do rozpaczy Ciesiński zaszedł drogę wychodzącemu z
pałacu przy ulicy Targowej Albertowi Konowi. W ręku ściskał rewolwer, ale nie
strzelał. Wówczas Kon błyskawicznie wydobył swoją broń i strzelił pierwszy.
Ciesiński, trafiony kulą, przysiadł na chodniku i dopiero wtedy parokrotnie
nacisnął spust rewolweru. Albert Kon runął na ziemię. Ciesiński, brocząc krwią,
dotarł do pobliskiej komendy policji przy ulicy Kilińskiego 152, gdzie złożył
zeznanie o dokonanym zabójstwie Kona. Stamtąd karetka pogotowia odwiozła go do
szpitala miejskiego przy ulicy Drewnowskiej. Następnego dnia zmarł z powodu
odniesionej rany. Dającego słabe oznaki życia Alberta Kona umieszczono w
lecznicy „Unitas” przy ulicy Pustej (obecnie Wigury). Pomimo natychmiastowej
pomocy lekarskiej nie dało się go uratować.
W
odprowadzeniu zwłok Ciesińskiego na cmentarz wzięło udział kilka tysięcy ludzi.
Po pogrzebie robotnicy Widzewa urządzili
zbiórkę pieniężną na rzecz matki zmarłego, która pozostała bez środków do
życia. Z groszowych datków zebrano prawie 2 tysiące złotych.
Szczególnie
dużo miejsca prasa poświęciła słynnej sprawie niejakiego Stanisława Łaniuchy, który zamordował Marię i Bronisława
Tyszerów, właścicieli składu fortepianów przy ulicy Piotrkowskiej 117, oraz ich
służącą.
Gazety
doniosły o tym wydarzeniu na czołowych miejscach i pod ogromnymi nagłówkami.
„Republika” pisała:
Straszliwy mord w Śródmieściu. Wczoraj
znaleziono składzie fortepianów pod firmą <<Józef Grzegorzewski>>
przy ulicy Piotrkowskiej 117 zmasakrowane zwłoki małżonków Tyszerów.
Z
obszernej relacji reportera tejże gazety wynikało, że:
Na ulicy Milionowej w głębokim rowie
robotnicy znaleźli zwłoki młodej kobiety zamordowanej tępym narzędziem. W
czasie gdy władze śledcze znajdowały się na wspomnianej ulicy, prowadząc
dochodzenie w związku z tajemniczym trupem, gruchnęła wieść o nowej,
niesłychanej zbrodni, popełnionej na osobach właścicieli składu fortepianów
przy ul. Piotrkowskiej 117, Bronisława i Marii Tyszerów. Jak się okazuje,
zbrodnie dokonane przy ul. Milionowej i
Piotrkowskiej mają ścisły związek…
Policja
szybko wpadła na ślad zabójcy. Trzykrotnym mordercą okazał się dawny pracownik
Tyszerów, Stanisław Łaniucha. Za narzędzie zbrodni posłużył mu toporek
strażacki. E śledztwie zeznał, że Tyszrów zamordował z zemsty za zwolnienie go
z pracy, a także dla zdobycia pieniędzy, zaś ich służącą, Józefę Borowską, z
obawy, że zeznania jej mogłyby policję zaprowadzić na jego ślad. Bestialski
zabójca skazany został na śmierć. Oczekiwanie na wykonanie wyroku skracał sobie
czytaniem Trylogii Sienkiewicza. Zabójstwo Tyszerów zainspirowało anonimowych
autorów , powstało kilka ulicznych ballad, spiewanych na łódzkich podwórkach na
nutę modnych podówczas „Bubliczek”…
Zapadła
noc głucha,
z
toporkiem Łaniucha
do
państwa Tyszerów zakrada się…
Tyszerze,
Tyszerze!
Odmawiaj
pacierze,
ja
mówię ci szczerze, zabiję cię!
Podziw
może budzić sposób, w jaki aresztowano zabójcę. Po zamordowaniu Tyszerów oddał
on poplamioną kurtkę do pralni. Jego niechęć do podania nazwiska wzbudziła
podejrzenie pracowników zakładu. W końcu, gdy zażądali od niego złożenia
podpisu na kwicie zlecenia, nakreślił mało czytelną sygnaturę. Właściciel
pralni poinformował o zdarzeniu policję, która we współpracy z biurem adresowym
wytypowała podejrzanego. By go nie spłoszyć, oficer policji udał się pod
wskazany adres w przebraniu listonosza. Ponieważ nie zastał podejrzanego na
miejscu, poinformował rodzinę, że ma dla niego ważną przesyłkę, którą może
wręczyć jedynie osobiście. Czekając na jego przybycie, przeprowadził na jego
temat. Gdy sprawca zbrodni dotarł do domu, policjant ujawnił swoją tożsamość i
aresztował go.
Łaniucha
Do
drzwi się dobiera,
Zborowska
otwiera
i
widzi, że w ręce
topór
mu lśni.
Za
fortepianem siada,
nic
im nie powiada,
choć
go nie pytają,
co
zrobić chce.
Tiszer
przerażony,
Mówi
do swej żony,
Dajmy
mu pieniędzy
Niech
idzie precz.
Fortepian
staluje,
Tiszerów
morduje
w
niecałą godzinę
zabija
ich.
Borowska
widziała,
jak
krew się polała,
lecz
siły nie miała
dopomóc
im.
A
potem Borowską
wywozi
Piotrkowską,
Łaniucha
chłop chwacki
Nie
boi się.
Policja
go szuka,
on
ciągle ucieka,
więzienia
ni kata
nie
boi się.
W
więzieniu nie zgnije,
kat
go nie zabije,
Łaniuchy
dom wszędzie,
gdzie
skryje się.
Policja
wciąż szuka,
on
jej unika
i
za jej plecami
w
głos śmieje się.
Ballada
ta była bardzo popularna
w okresie międzywojennym (melodia popularnej piosenki kabaretowej z lat 1928-1930 – Bubliczki – tu w
uproszczonej postaci (Słowa A. Włast, muzyka G. Bogomazow).
"Głos Poranny", rok 1929.
Inną
głośną zbrodnią był mord dokonany przez matkę na własnej córce. O tej tragedii
śpiewali wędrowni muzykanci, występujący na łódzkich podwórkach:
Ballada o Zajdlowej
W bałuckiej
cichej dzielnicy
mieszkała
z córeczką wdowa,
gdzieś
na Szopena ulicy
zwała
się pani Zajdlowa.
Miała
kochanków dość wielu,
No
i ożenić się chciała,
Prędko
dążyła do celu,
Lecz
córka jej przeszkadzała.
Matka
swą córkę katuje,
Orgie
się straszne tam dzieją.
Zosia
po schodach nocuje,
A
oni się z tego śmieją.
Matka
wesoło się bawi
i
córkę z domu wygania,
Zosia
zalewa się łzami,
po
nocach słychać łkania.
Aż
naraz wszystko ustało,
bo
matka ją udusiła
i
jeszcze ciepłe jej ciało
do
ubikacji wrzuciła.
Nazajutrz
płacze, narzeka,
że
córka jej gdzieś zaginęła,
bez
podejrzenia nie zwleka,
szukać
córeczki zaczęła.
A
na policji zeznaje,
że
banda skradła jej dziecię
a
list anonim oddaje,
a
córka gnije w klozecie.
Policja
ten list zbadała,
że
kochankowie pisali,
straż
na Szopena wezwała
i
kloak wnet przeszukali.
Znaleźli
ciało dziewczyny,
ledwie
dwanaście lat miała.
To
przecież dziecko bez winy,
czym
w drodze była ta mała?
Dlaczego
matka zabiła,
Zza
grobu pytam, dlaczego?
Nas
szczera miłość łączyła,
tyś
chciała szczęścia nowego.
Szczęście
prysnęło jak bańka,
Żyć
mi nie dałaś na świecie.
Nawet
dla swego kochanka,
Przestałaś
kochać swe dziecię.
Tyś
gorsza od Gorgonowej,
boś
własną córkę zabiła.
Zemściłaś
się na mnie gorzej,
Swe
dziecię żeś utopiła.
Piosenka
była bardzo popularna w okresie międzywojennym, treść jej jest oparta na
autentycznym wydarzeniu. Autorem ballady o Zajdlowej jest W. Kotarski.
Inna
wersja tej piosenki (Tadeusz Rosiak, [w] Folklor Robotniczej Łodzi):
Moc
było zbrodni na świecie
i
wielu krwawych zbrodniarzy,
lecz
szczyt podłości w kobiecie,
to
chyba w Łodzi się zdarzył.
Jak
Polska długa, szeroka
od
Gdyni aż do Krakowa
słynie
już i wzbudza grozę
kobieta
potwór Zajdlowa.
Miała
córeczkę jedyną,
dziewczynka
dobra i miła,
co
matkę bardzo kochała,
choć
matka stale ją biła.
Zosia
ma wiosen dwanaście,
matka
zaś czuje się młodą,
chce
się połączyć z wybrankiem,
lecz
Zosia jest jej przeszkodą.
I
wówczas do głowy matki
szatański
plan zakołatał,
aby
się pozbyć przeszkody,
trzeba
ją zgładzić ze świata.
I
przyszła zbrodnia okrutna,
jakiej
nie znano przed nami,
matka
zabiła swe dziecię,
dusząc
je sama rękami.
Nieludzka
zbrodnia Zjdlowej
wkrótce
się jednak wydała
nim
pół minęło tygodnia
za
kratą matka siedziała.
A
gdy się śledztwo skończyło,
nadeszła
sprawa sądowa,
na
którą dzisiaj przed strażą
przybywa
potwór – Zajdlowa.
A
przy sądowym budynku
setki
gromadzi się ludzi,
Gdy
przywieziono zbrodniarkę,
złowrogi
okrzyk się budzi.
Tłum
rusza ławą do wejścia,
i
groźne padają słowa,
Gazety
łódzkie okresu międzywojennego przepełnione były opisami niesamowitych
samobójstw, bestialskich napadów i gwałtów, wyrafinowanych zbrodni. Niektóre z
nich miały również charakter polityczny.
W
1938 roku wstrząsnęła łodzianami tragedia, jaka rozegrała się nazajutrz po
Święcie Zmarłych, późnym wieczorem, na ulicy Smutnej obok cmentarza na Dołach.
Znaleziono tu zwłoki kobiety w straszliwy sposób popalone, zaledwie z resztkami
odzieży. Gazety podały rysopis spalonej żywcem. Nazwiska jej początkowo nie
znano, gdyż nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów. Ogólnie sądzono, że
denatka padła ofiarą bestialskiego morderstwa. W toku dochodzenia policyjnego
ustalono, że spaloną kobietą była Władysława (Włada) Bytomska, prządka łódzka,
niedawno zwolniona z więzienia, działaczka komunistyczna. Raport policji
głosił, że:
„Denatka oblała się spirytusem,
zakneblowała sobie usta, podpaliła się i skrępowała sobie ręce. Na miejscu
wypadku znaleziono butelkę, na której dnie wykryto resztki spirytusu
denaturowanego.”
Przedstawione
okoliczności śmierci Włady Bytomskiej wskazywały na to, że nie popełniła ona
samobójstwa, lecz została zamordowana. Chciano pozbyć się raz na zawsze
aktywnej, sprawiającej kłopoty działaczki komunistycznej.
Głośne
procesy kryminalne, w rodzaju procesu o zabójstwo Cynarskiego, czy sprawa Stanisława
Łaniuchy, mordercy małżeństwa Tyszerów, prasa łódzka komentowała zawsze bardzo
szeroko. Zadaniem reporterów było przekazanie czytelnikom jak najwięcej
szczegółów z okoliczności morderstwa. Na łamach gazet zamieszczano całe
stenogramy z przebiegu śledztwa. Opatrywano je sensacyjnymi nagłówkami.
Celowali w tym zwłaszcza dziennikarze z „Republiki” i „Expresu”.
Aby
ukrócić szerzeniu przez prasę codzienną niezdrowej sensacji, władze
administracyjne chwyciły się nieoczekiwanego środka. Pod pozorem przedwczesnego
ujawnienia przez gazety szczegółów śledztwa prowadzonego w związku z zabójstwem
niejakiego Króla, decyzją prokuratora dwanaście pism łódzkich uległo
jednoczesnej konfiskacie. Wywołało to protesty wydawców gazet, przy czym
najbardziej oburzała się „Republika”.
„Kto chce zamknąć szpalty gazet pism dla
kryminalistyki, ten musi równocześnie zamknąć część teatrów, wszystkie kina i
wpisać na indeks trzy czwarte produkcji książkowej” – dowodził
naczelny redaktor tej gazety…
źródła:
Michał
Koliński. Łódź między wojnami. Opowieść o życiu miasta 1918-1939.
Maria
A. Łukowska. Fabrykant łódzki we wspomnieniach robotników.
Wacław
Pawlak. W rytmie fabrycznych syren.
Bronisława
Kopczyńska-Jaworska, Jadwiga Kucharska, Jan Piotr Dekowski [red]. Folklor
robotniczej Łodzi.
"Express Wieczorny Ilustrowany", rok 1928.
Przeczytaj jeszcze:
Fot:
Archiwum Państwowe w Łodzi, Narodowe Archiwum Cyfrowe
oraz zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi.
oraz zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi.
"Łódzki Express Wieczorny", rok 1925.
BAEDEKER
POLECA:
Michał Koliński. Łódź między wojnami.
Opowieść o życiu miasta 1918-1939. To przewodnik, informator, książka
adresowa, prezentująca miasto w okresie dwudziestu jeden lat istnienia II
Rzeczypospolitej, miasto, o którym angielski dziennikarz w połowie lat 20. XX
wieku napisał: jeśli ktoś chce zobaczyć
przeszłość Polski, winien zwiedzić Kraków, teraźniejszość odzwierciedla
Warszawa, przyszłość tego kraju – Łódź. Kolejne
rozdziały publikacji prezentują poszczególne dziedziny życia miasta – na
przykład architekturę, komunikację, oświatę, samorząd, handel. Książka zawiera
ok. 250 fotografii, wśród których są też do tej pory nie publikowane.
Wyróżnikiem książki jest niebanalna szata graficzna nawiązująca do nowatorskich
publikacji z lat 30. XX wieku.