Jesienią
2016 roku na zaproszenie Fundacji Urban Forms do Łodzi przyjechało troje
artystów z Izraela: Nitzan Mintz, Dede i
Untay.
Autorem dwóch murali powstałych w Łodzi jest Dede.
Dede
to artystyczny pseudonim izraelskiego artysty graffiti. Jego pierwsze prace
pojawiły się na murach budynków w Tel-Awiwie w 2006 roku. Znany jest także jako
Dede Bandaid (bandaid – tym terminem określa się rodzaj plastra z gazikiem w
środku, stosowanego do opatrywania drobnych ran).
Dede
urodził się i wychował w Tel Avivie. Po raz pierwszy wykonał graffiti w wieku
13 lat na murach swojej szkoły – była to Droga Mleczna wykonana techniką
natryskową.
Podczas
swojej służby wojskowej w Siłach Obronnych Izraela, Dede zaczął wykonywać graffiti,
które zawierały komunikaty wizualne o silnym wydźwięku antywojennym.
Przedstawiały żołnierzy puszczających bańki mydlane, czy policjantów w … spódnicach
baletnic.
Po
zwolnieniu z wojska, Dede w swoich pracach nadal starał się przekazywać idee
społeczne i polityczne - często pracował
techniką szablonów, na ścianach budynków
Tel-Awiwu pojawiały się jego gołębie pokoju…
Inspirację znajdował w sprawach bieżących, mocno
zaangażowany w sytuację polityczną swojego kraju, już od 2008 roku tworzył
prace będące wynikiem refleksji na temat współczesnych wydarzeń w Izraelu.
Prace
Dede najczęściej znajdują swoje miejsce w sferze publicznej, na ścianach
budynków. Prezentuje swoje prace także w galeriach, pierwsze prace pokazał w
2009 roku w galeriach izraelskich, w tym: Kiszon Gallery, Alfred Gallery, P8,
Tzadik Gallery, Art Fair, Riviera i wielu innych. Jego prace były również
prezentowane w galeriach w Szwajcarii,
Włoszech, Francji, Niemczech, Nowym Jorku i innych.
Dede
w swoich pracach często wraca do techniki szablonu i rysunku, który jest precyzyjny,
staranny, z wielką dbałością o detale. Powracającym tematem jego prac jest
pierwsza pomoc, często w jego pracach pojawia się motyw … plastrów
opatrunkowych. Wykorzystywanie tego motywu nie jest dość jasne, a sam artysta
unika wyjaśnień i nadawania mu dokładnego, jednoznacznego znaczenia.
Praca
wykonana przez Dede w 2015 roku na ścianie jednego z budynków w południowej
części Tel-Awiwu (źródło fotografii:en.wikipedia.org/wiki/Dede).
ziało
się to wtedy, kiedy w pobliżu Ogrodu Angielskiego zwanego później Źródliska (bo
źródełek aż sześć krystaliczną wodą tryskało), w famułach z czerwonej cegły
przy ulicy Przędzalnianej mieszkał młody pracownik snowalni. Zwano go
Bernacikiem. Szło gadanie między widzewianami, że choć młody on, to rozum u
niego nie od parady. Charakter miał stały, nieustępliwy i swych sądów bronić
umiał. Zadziora przy tym był i raptus, nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać.
Interesował się przeszłością, do świetlicy chadzał, książki mądre czytywał.
Kiedyś
grzebiąc w starych papierzyskach i księgach rozmaitych, wynalazł, że nie można
się bynajmniej zbogacić, licząc na „wygry” i loterie, tudzież gry fantowe,
urządzane na fajce [festyn robotniczy w Zielone Świątki] w Źródliskach. A czas
to był, kiedy umarł właśnie fabrykant znamienity, co przędzalnię wielką miał na
Przędzalnianej. Podobno bardzo bogaty był i skrzynię ze skarbami w domu
trzymał. Rodzina jednak nie znalazła jej, choć bardzo szukano. Człek to był
skąpy, bo w swym ogrodzie, który publiczności wynajął, nie pozwalał nawet ławek
stawiać w cieniu wierzby rosochatej nad strumykiem. Uważał, że skoro wierzba
jego, to chcący pod nią wypoczywać za jej cień powinni mu oddzielnie płacić.
Mijali więc ludziska wierzbę z daleka, bo byli przekonani iż to ta wierzba, pod
którą licho siedzi.
Wydawało
się, że w drzewie coś jęczy i skrzypi. Kiedyś, podczas burzy, w nawałnicę
gwałtowną, grom znienacka w spróchniałą wierzbę trzasnął. Jeno osmalony pień po
niej pozostał, rozłupany na dwoje. Pewnego dnia ludzie oglądając rankiem
miejsce, gdzie wierzba stała, zobaczyli, że kikut jej gdzieś przepadł, a
zamiast niego leży – jakby z wielką siłą wciśnięty – kamień olbrzymich
rozmiarów. Był potężny, o rozmiarach izdebki prawie. Podobnego w całej Łodzi
dotąd nie wypatrzyło oko człowiecze. Nic więc dziwnego, że między ludem naraz
wieść gruchnęła, że jakoby stary zmarły już właściciel widzewskiej fortuny pod
głazem za pomocą czarnoksięskiej sztuki, swą skrzynię ze skarbami ukrył. „Nikt
przecie – mówił Bernacik – kufra z pałacu dotąd nie wywoził”.
Jeden
tylko, zdawałoby się nie do pokonania był szkopuł: kamień ważył zbyt wiele, by
go jeden człowiek mógł ruszyć choćby o krok.
Skrzyknął
się więc Bernacik z sześcioma podobnymi sobie młokosami-osiłkami, najtęższymi
siłaczami z Widzewa. Pociągało ich wszystko, co miało związek z przygodą i
zuchwalstwem. Takie to były uprzykrzone najrzydziury łódzkie, rodzicom i
sąsiadom nieźle się dające we znaki. Rozczytywali się w powieściach
przygodowych i znali reguły poszukiwania skarbów. Odbyli naradę w lasku koło
toru kolejowego i prawie uwierzyli, iż skarb szybko wejdzie w ich posiadanie,
jeśli tylko spełnią kilka warunków. Pierwszym z nich było to, aby zacząć
poszukiwania siódmego dnia, siódmego miesiąca o północku. Wiedzieli, że
skrzynię łatwo wydobędą, jeśli znaleziony skarb podzielą na siedem równych
części. Nie wolno im też było w czasie odkopywania skarbu ani słowem odzywać
się do siebie. Jeśliby złamali choć jeden warunek – skarb na zawsze byłby ukryty
przed ludzkimi oczami.
Plan
swój mogli szybko zrealizować, bowiem nadszedł dzień siódmy lipca. Wielgachny
głaz, który nagle legł na miejscu scheiblerowskiej wierzby, zdawał się
nieomylnym wskazaniem, gdzie szukać skarbu.
Zaopatrzyli
się w narzędzia do wyprawy sposobne: łomy, łopaty, kilka worków na pieniądze i
kosztowności, torby podróżne także spakowali i hajda ciemną nocką… Wszystko
włożyli na wózek ciągnięty przez konia, który przygotowali na wypadek, gdyby
skrzynia była tak ciężka i skarbów tak wiele, że nie mogliby nawet w siedmiu
wynieść znalezionych kosztowności.
Krotko
przed północną sforsowali ogrodzenie parku. Kiedy zegar na ewangelickim
kościele św. Jana wydzwonił dwanaście razy i nastała północ, chwycili rydle i
jęli z zapałem kopać w najbliższym otoczeniu samotnego kamienia.
Nagle
czyjaś łopata gwałtownie zazgrzytała, uderzając w kamienne cielsko.
I
zaczęło się!...
Z
gwiaździstego, pogodnego lipcowego nieba nagle lunął deszcz. Zaskowyczał wicher
gwałtowny, targając koronami drzew, jakby chciał przestraszyć śmiałków.
Wydawało im się, że drzewa obok zaczęły błyszczeć jakimś niesamowitym, jakby
fosforyzującym poblaskiem. Wciąż na nowo rozbrzmiewał trzask gromu, poprzedzany
fioletowo-sinym zygzakiem błyskawicy. Cienie drzew wyglądały tak, jakby
szarpiąc się, chciały podejść w ich stronę, przeszkodzić im w dziele.
Oni
jednak nie zważając na strach, kopali dalej. W pewnej chwili dał się słyszeć
taki harmider, wycia, wizgi i trzaski, jakby sam Lucyfer miał się pojawić, by
unicestwić ich przedsięwzięcie. Od strony pałacu coś zaświszczało, zadygotało i
stanął przed nimi zmarły niedawno fabrykant. Czaro ubrany we frak, w wysokim
cylindrze na głowie… z dwoma widmami wiernych swoich psów. Jego oczy rzucały
fosforyzujący blask, oświetlając przed nim drogę. Dokoła postaci ducha błyskały
iskry…
Młodym
ludziom ciarki przeszły po grzbietach. Zjawa coś do nich powiedziała, ale
niczego nie zrozumieli. Wydawało im się, że w gębie drzewo jakieś gryzie i…
pluje tym na nich z siłą iście diabelską.
Pracy
jednak nie przerywali.
Już
nawet czyjaś łopata jakby stuknęła w okute blachą wieko skrzyni. Zazgrzytała
blacha… Byli tuż-tuż.
Widmo
tymczasem szalało. Czerwonymi oczyma-lampami spojrzało na pobliski staw.
Uczyniło to z taką siłą, że wszystkie znajdujące się tam ryby wypłynęły martwe
na powierzchnię.
Kiedy
spojrzało na krzaki, te z nagła ogniem piekielnym płonąć poczęły. Obróciło
głowę widmo do tyłu, a już kłębowisko żmij natarło na nich. Teraz dopiero
przestraszyli się naprawdę. Lęk ostudził im krew w żyłach, a włosy stanęły
dęba.
Jednak
pomimo potu, który płynął im strużkami po plecach, bez słowa kopali jeszcze
szybciej. Nieustraszony Bernacik dyrygował robotą…
Skrzynia
rychło była już widoczna do połowy, ale zazdrosne o swój skarb widmo nie próżnowało!
Goniło z szybkością burzy po całym parku. Kwiczało jak świnia, wyło jak zły
pies. Krzak na ich oczach w barana zamieniło, ławkę parkową w kozła brodatego.
Po chwili nad kopiącymi pojawiły się całe stada złowieszczo kraczących kruków.
Podniósł
się iście piekielny rejwach. Dał się słyszeć rechot żab. Widać było, że to siła
nieczysta nad nimi się znęca. Powiało zapachem spalonej siarki. Całe powietrze
wypełniło się czarną, złowrogą chmurą.
A
Bernacik i jego druhowie kopali dalej, choć pragnienie już solidnie im
dokuczało. Poty zlewne zrosiły ich karki i plecy. Pomimo to zawzięli się. Nawet
piekło – pomyśleli – nie przeszkodzi nam w pracy.
Jednak
diabeł fabrykant chwycił się nowego fortelu. Podszedł bliżej i… ziemię, którą
wykopali, cisnął w nich z całą potęgą swej diablej siły. Potem zgarnął ją na
powrót na skrzynię i ubijać zaczął. Pomagały mu jego wierne aż po grób
piekielne psy, wygrzebując ziemię spod nóg kopaczy.
Cały
park objęła teraz jakaś katastrofa, podobna do trzęsienia ziemi. Drzewa zaczęły
się walić pokotem, tarasując drogę ucieczki. Skrzynia z niknęła z pola widzenia
i nie wiedzieć gdzie – przepadła. Oni sami osunęli się na trawę, ni to ze
zmęczenia, ni to ze zgrozy.
Kamraci
znaleźli ich dopiero następnego dnia o poranku. Głaz zniknął. Śladu po skrzyni
nie zostało. Tylko pełno gałęzi połamanych i dużo opadłych liści leżało dokoła.
Koń wraz z wózkiem przepadł, wraz z nim worki i narzędzia. Nie pytali nawet, co
się stało. Ludzie mówili, że burza była z piorunami tej nocy nad Widzewem.
A
cel wydawał się tak bliski. Cóż z tego, kiedy moce piekielne nie chciały
udzielić ludziom swych skarbów.
według Zdzisława
Konickiego
Post
Scriptum:
Karol
Wilhelm Scheibler (urodził się 1 września 1820 w Montjoie
(dzisiaj Monschau) w Nadrenii, zmarł 13 kwietnia 1881 w Łodzi) –
jeden z największych łódzkich przemysłowców.
Pochodził
z rodziny niemieckiej wyznania ewangelicko-augsburskiego. Jego ojciec posiadał
fabrykę sukna w Niemczech. Scheibler uczył się zawodu w Anglii, a
następnie praktykował w Belgii, Francji, Szkocji, Holandii i Austrii.
W
1838 roku został dyrektorem przędzalni w fabryce swojego wuja, Gustawa Pastora
w Verviers, a rok później został zatrudniony w przędzalni Johna
Cockerilla w Liège. W 1842 roku otworzył przedstawicielstwo kilku
firm angielskich zajmujące się sprzedażą maszyn włókienniczych i osiadł w Bad
Vöslau pod Wiedniem. W
1848 przyjechał do Królestwa. Został dyrektorem przędzalni bawełny u swego
wuja Fryderyka Schloessera w Ozorkowie. W 1852 roku założył w Łodzi
spółkę, która miała importować maszyny włókiennicze, następnie uruchomił
przędzalnię bawełny. W rozpoczęciu samodzielnej kariery przemysłowca pomógł mu
bogaty ożenek w 1854 z Anną Werner, córką właściciela fabryk sukna w Zgierzu i
Ozorkowie oraz cukrowni w Leśmierzu. Posag żony przewyższał dwukrotnie
jego własne oszczędności. Zgromadzone w ten sposób sumy, wsparte kredytami,
pozwoliły na otworzenie w 1855 pierwszej fabryki – w pełni zmechanizowanej
przędzalni. Wkrótce wybudował dwie tkalnie oraz wykończalnię. Inwestowanie w
najnowocześniejsze ówcześnie maszyny i nowinki techniczne pozwoliły mu na
zajęcie miejsca lidera w przemyśle bawełnianym Królestwa Polskiego.
Przewidział
kryzys na rynku bawełnianym, spowodowany wojną secesyjną w Stanach
Zjednoczonych. Na przełomie lat 50. i 60. zamówił w USA dużą ilość bawełny,
będącej podstawowym surowcem dla łódzkich fabryk włókienniczych. Kiedy dostawy
bawełny, w wyniku wojny, zostały ograniczone Scheibler miał wystarczająco dużo
surowca, by produkować wtedy, kiedy inni zamykali fabryki. Miał tak wielkie
zapasy, że wystarczały one nie tylko na produkcję własną, ale również na
sprzedaż przędzy po trzykrotnie wyższej cenie.
Karol
Scheibler swoją działalnością rozpoczął nową epokę w dziejach przemysłowej
Łodzi, zapewnił jej czołowe miejsce w Europie w dziedzinie przemysłu
włókienniczego. Był twórcą wielkiego imperium przemysłowego, na które składał
się zespół tzw. Centrali przy Wodnym Rynku (obecnie plac Zwycięstwa),
kompleks Księżego Młyna oraz zabudowa biegnąca wzdłuż obecnej ul.
ks. bpa W. Tymienieckiego i sięgająca ulicy Piotrkowskiej o
łącznej powierzchni około 500 ha.
Dbając
o rozwój przemysłu, pamiętał też zawsze o swoich współobywatelach. Zarówno sam
Karol Scheibler, a po jego śmierci wdowa po nim, Anna z Wernerów, jak i syn
Karol Wilhelm, córka i zięć – Matylda i Edward Herbstowie, łożyli
olbrzymie sumy na budowę potrzebnych miastu gmachów: szkół, szpitali,
kościołów, wspierali wszelkiego rodzaju charytatywne akcje.
W
marcu 1879 roku car Aleksander II nadał mu Order Świętego
Stanisława II klasy za usługi okazane towarzystwu opieki nad
żołnierzami ranionymi i chorymi.
Karol
Scheibler miał siedmioro dzieci: Matyldę, Adelę, Emmę, Karola Wilhelma,
Leopolda, Emila oraz Feliksa. Pochowany został w części ewangelickiej na Starym
Cmentarzu w Łodzi przy ul. Ogrodowej, w Kaplicy Scheiblerów, której
fundatorką była zona Anna.
Na
jego osobie Władysław Reymont wzorował postać Hermana Bucholca w
swojej powieści pt. Ziemia obiecana.
Zagadka
rodowodu Łodzi i jej najdawniejszych lat, gdy była nieznaczną wsią pośród
puszczy, nie daje spokoju ludziom obdarzonym wyobraźnią. Literaci wkraczają na
miejsce, którego historycy z braku źródeł, nie są w stanie w pełni
zagospodarować. Baśnie i legendy zawarte w niniejszym zbiorku obejmują czasy od
nadania Łodzi praw miejskich do XIX wieku.
Franciszek Streitt (1839-1890). Wędrowni muzykanci. W
1859 roku w Łodzi było …37 muzyków. Aczkolwiek w źródłach nie ma wyraźnej
wzmianki o tym, że ci muzycy tworzyli cech, to jednak istnieją podstawy do
twierdzenia, iż pewna organizacja cechowa muzyków w latach sześćdziesiątych
wieku XIX w Łodzi istniała. Oto bowiem Juliusz Günther, który w późniejszych
latach (1886-1891) był dyrygentem chóru „Gloria”, zwrócił się z pismem z dnia
21 listopada 1864 roku do policmajstra miasta Łodzi o zezwolenie na urządzenie
24 listopada 1864 roku całonocnej zabawy dla „całego zgromadzenia muzykantów”,
na której miało grać ośmiu muzyków. Nawiasem mówiąc, tylu instrumentalistów
liczyła na przykład ówczesna łódzka kapela miejska.
Z
podobną prośbą zwrócił się do policmajstra parę dni wcześniej także łódzki cech
szewski, nazywając się „Zgromadzeniem Szewskim Majstrów i Czeladzi”, z zamiarem
urządzenia zabawy również dla „całego zgromadzenia”. Analogia nazwy
„zgromadzenie” przemawia za tym, że nie tylko rzemieślnicy, lecz także muzycy
mieli w tym czasie w Łodzi swoją organizację cechową.
W
1867 roku August Heinrich, mając jako kapelmistrz „Towarzystwa Muzykalnego”
doradców w „zgromadzeniu muzykantów”, czynił u władz gubernialnych starania o
pozwolenie na utworzenie w Łodzi orkiestry miejskiej i mianowanie go na
dwanaście lat jej dyrygentem. Jednocześnie chciał pełnić funkcję miejskiego
dyrektora muzycznego, w którego gestii byłoby kierowaniem całokształtem
łódzkiego życia muzycznego, a więc szkolenie instrumentalistów, urządzanie
koncertów, udzielanie zezwoleń na granie na zabawach itp.
Chociaż
August Heinrich spotkał się z odmową, to jednak koncepcja jego była w zasadzie
trafna, gdyż w efekcie nastąpiłaby koordynacja życia muzycznego w Łodzi.
Kto
był organizatorem ówczesnego łódzkiego życia muzycznego?
Co
prawda w tych latach wspomina się w aktach archiwalnych o łódzkich
„protektorach muzyki”, to jednak nie oni organizowali życie muzyczne Łodzi.
Byli to ludzie zamożni, którzy jedynie skromnymi datkami pieniężnymi wspomagali
łódzką muzykę. Rzeczywistymi animatorami łódzkiego życia muzycznego, zwłaszcza
koncertów, byli dyrygenci, właściciele sal, ogrodów, restauracji, kawiarń,
komitety instytucji dobroczynnych, szkoły i chóry.
Bardzo
często organizowali koncerty – nawet abonamentowe – sami dyrygenci. Czynili oni
to dla utrzymania siebie i orkiestry, która była na własnym rozrachunku. W celu
uzyskania dobrej frekwencji i związanego z tym większego dochodu, reklamowano
wszelkie imprezy nie tylko na afiszach, lecz przede wszystkim w miejscowej
gazecie. Rozprowadzano bilety w miejscach występów, w kawiarniach i w
cukierniach, a nawet roznoszono po domach. Stałym punktem sprzedaży biletów
była cukiernia Szwetysza na rogu Nowego Rynku i ulicy Konstantynowskiej
(dzisiejszej Legionów).
Wachlarz
tych koncertów był bardzo urozmaicony zarówno w nazwach, jak i w treści:
abonamentowe, wielkie, zwykle, nadzwyczajne, ogrodowe, kawiarniane, chóralne, kameralne (solistów instrumentalistów i wokalistów oraz zespołów), wieczory
muzyczne, humorystyczne, benefisowe, dobroczynne, amatorskie i okazyjne…
Koncerty
łódzkie rozpoczynały się najczęściej wieczorem o godzinie 19.30 lub 20.00, a
rzadziej od 18.00 do 19.00. W parkach i ogrodach rozpoczynały się zazwyczaj o
godzinie 15.00.
"Rozwój", rok 1910.
Ceny za bilety wahały się w granicach od 75 (rzadziej od 50)
kopiejek do 1,5 rubla. Koncerty popularne były tańsze. Na przykład za wstęp na
koncerty ogrodowe płaciło się od 10 do 50 kopiejek, a często za wstęp opłaty w
ogóle nie pobierano, licząc że bufet więcej zarobi.
Muszla koncertowa w Helenowie
Wielką
pomocą w organizowaniu koncertów, zwłaszcza solowych, służyli miejscowi
amatorzy. Nie byli oni do koncertowania zobowiązani (jak muzycy zawodowi),
jednak chętnie występowali publicznie, aby pokazać swoje umiejętności.
Występowali na tych samych koncertach, co artyści przyjezdni, wypełniając luki
programu. Pochodzili ze sfer inteligenckich i należeli do tak zwanych „kół
wpływowych”, to też zapewniali koncertom powodzenie.
Fragment
filmu Andrzeja Wajdy „Ziemia Obiecana” z roku 1974. Źródło: YouTube.pl
"Rozwój", rok 1911.
Programy
ówczesnych koncertów nie stanowiły takiego jeszcze monolitu jak koncerty
współczesne. Koncert składał się z dwóch do trzech części, a każda z nich miała
przeważnie cztery numery. Zwyczaj przeplatania zasadniczego koncertu różnego
rodzaju innymi występami był stosowany w całej Europie, więc także i w Łodzi.
Przeplatały się zazwyczaj: śpiew solowy, tercet i kwartet wokalny, solo
instrumentalne (skrzypce, fortepian, wiolonczela, rąbka i inne), deklamacje,
orkiestra, chór. Koncerty odbywały się także często jako antrakty wodewilu czy
operetki, albo w przerwach między jednoaktówkami.
Fragment filmu Andrzeja Wajdy „Ziemia Obiecana” z roku 1974. Źródło: YouTube.pl Typowe
dla ówczesnej Łodzi były takie ogłoszenia:
"Koncert
Instrumentalny w trzech oddziałach. Program zawierać będzie Solo na Fortepian,
Duet na 2 Fortepiany, Trio na Fortepian, Skrzypce i Wiolonczelę, Kwartety,
Kwintety na Fortepian, Orgues-Melodium i Instrumenta rżnięte i sztuki na 2
Fortepiany na 8 rąk”.
Koncerty
i nawet poszczególne jego części rozpoczynano zasadniczo uwerturą do jakiejś
opery względnie marszem, a rzadko symfonią, uwerturą koncertową i arią operową.
Na
zakończenie dawano zwykle główną atrakcję koncertu jako solo wokalne lub
instrumentalne, tercet wokalny, kwartet smyczkowy, chór lub orkiestrę.
Dotyczyło to także zakończenia poszczególnych części koncertu.
Reklama wieczoru muzycznego "Lutni".
Już
od lat sześćdziesiątych XIX stulecia wzrastało w łódzkich kołach fabrykanckich,
kupieckich, urzędniczych i rzemieślniczych zapotrzebowanie na wodewile, opery,
operetki. Toteż nie omieszkały z tego skorzystać zarówno polskie, jak i
niemieckie towarzystwa dramatyczne, sprowadzane przez właścicieli większych
sal, prowadzących zarazem restauracje. Od 1867 roku kilkakrotnie w Łodzi
gościło towarzystwo dramatyczne Anastazego Trapszy. A od 1873 roku – Józefa
Texla i inne.
Do
Łodzi przyjeżdżały również niemieckie zespoły operetkowe, które tworzono także
na miejscu z artystów zamiejscowych. W 1865 roku występowała w parku Źródliska
ze swoją trupą Leopoldina von Lucatcy, która była dyrektorem niemieckich
zespołów operetkowych w Łodzi do 1868 roku.
Altana
Koncertowa w parku Źródliska.
"Dziennik Łódzki", rok 1888.
Po
von Lucatcy funkcje dyrektorów tego niemieckiego zespołu piastowali: od 1868
roku – D. Zoner, od 1871 roku – Adolf Blattner, a od 1875 roku – G.E. Markgraf.
Jak wielkie było zapotrzebowanie na tego rodzaju widowiska świadczy fakt, że na
przykład Zoner już w 1868 roku wystawiał operetki pięć razy w tygodniu: w środy
i w soboty w Paradyzie, w czwartki i w niedziele u Sellina i raz w tygodniu w
Zgierzu u Dahliga.
Zanim
w Łodzi wybudowano sale teatralne i salę koncertową, odbywały się koncerty
kapeli miejskiej i orkiestr wojskowych na Nowym Rynku przed ratuszem, w parku
Źródliska, na polanach lasów miejskich i ogródkach większych restauracji.
"Rozwój", rok 1913.
Widok na Rynek Nowego Miasta, ok. 1860 roku.
Nowy Rynek i ratusz (dzisiaj Palc Wolności).
Do
najstarszych miejsc stałego koncertowania oraz wystawiania oper i operetek
należały Paradyz i „Arkadia”.
Paradyz - restauracja, ogród i dom zajezdny.
Paradyz
mieścił się przy ulicy Piotrkowskiej 175. Zbudował go Ludwik Geyer. Był tam
zajazd, restauracja, teatr i ogród, który dawniej ciągną się aż do ulicy
Wólczańskiej. Odbywały się tam zabawy i amatorskie przedstawienia teatralne,
koncerty orkiestr, mniejszych zespołów z solistami, a także grano operetki.
Gościły tu polskie i niemieckie zespoły teatralne oraz zagraniczne orkiestry i
zespoły instrumentalno-wokalne.
Dziś
po Paradyżu nie ma śladu, w 1977 roku jego pozostałości zostały rozebrane.
Jedynym wspomnieniem po zajeździe są 200-letnie dęby, które rosną ciągle od
strony al. Kościuszki.
"Lodzer Zeitung", 1867.
"Lodzer Zeitung", 1867.
Właśnie
w Paradyżu łodzianie mogli obejrzeć pierwsze przedstawienie teatralne. Kilka
lat po uruchomieniu sceny przy ul. Piotrkowskiej 175 miasto obiegła sensacyjna
wiadomość, August Hentschel, współwłaściciel zajazdu zaprosił do Łodzi Irę
Aldridge'a, słynnego czarnoskórego aktora, znanego przede wszystkim z ról
Szekspirowskich bohaterów: Otella i Makbeta. Nowojorczyk pierwsze kroki na
scenie stawiał w Ameryce, ale z powodu rasowych uprzedzeń wyemigrował do
Liverpoolu.
Do Łodzi udało mu się przyjechać, ale jak się okazało, była to jego ostatnia w
życiu podróż. Aktor zachorował w drodze na zapalenie płuc. Zmarł w domu
Kunkla. Aldridge został pochowany na ewangelickiej części Starego
Cmentarza przy ulicy Ogrodowej.
Ira Aldridg
Teatr przy Piotrkowskiej 175 działał do 1910 roku. W latach 1911-14 Otto
Ivan Schultz postawił tu frontową kamienicę według projektu Stanisława Józefa
Landaua.
Teatr
„Arkadia” mieszczący się przy ulicy Konstantynowskiej 320 (obecnie Legionów
14/16), zbudował w 1864 roku Fryderyk Sellin. Grywano tu nie tylko dramaty, ale
także komedie muzyczne, operetki i urządzano koncerty w ściśle ustalonych
dniach tygodnia.
"Rozwój", rok 1903.
Ulica Legionów 14/16, dzisiaj.
W
latach siedemdziesiątych XIX stulecia przybyły Łodzi dwa budynki teatralne:
polski i niemiecki, w których dość często odbywały się koncerty, jak również
wystawiano opery i operetki.
Teatr
polski „Victoria” – przy ulicy Piotrkowskiej 67 – zbudowany przez Wilhelma
Kerna, został otwarty 2 paździenika 1877 roku. Podczas otwarcia Józef Texel (Teksel)
– dyrektor zadomowionego w Łodzi kieleckiego towarzystwa dramatycznego –
wystawił komedioperę Stanisława Dunickiego „Paziowie królowej Marysieńki”.
Podwórko przy Piotrkowskiej 67, gdzie mieściły się hotel i teatr Victoria.
Teatr
niemiecki „Thalia” – przy ulicy Dzielnej 18 (obecnie Narutowicza 20, miejsce
dawnego kina „Bałtyk”) – powstał prawdopodobnie 25 czerwca 1876 roku jako
„Teatr Letni w Erholung”. Nazwę teatru „Thalia” spotykamy dopiero w 1885 roku.
Teatr niemiecki „Thalia” .
Sala koncertowa Vogla, ulica Dzielna 18 (dziś znajduje się tutaj Filharmonia Łódzka).
W
1886 roku na terenie posesji przy ulicy Narutowicza 20 Ignacy Vogel wzniósł dom
koncertowy. Fasada gmachu została ozdobiona ogromnym arkadowym oknem i
kolumnami.
W
sali koncertowały różne zespoły i znakomici soliści, m.in. Ignacy Paderewski i
Artur Rubinstein, odbywały się w niej bale, akademie, imprezy towarzystw
dobroczynnych i odczyty.
"Gazeta Łódzka", rok 1916.
29
lipca 1881 roku otwarto dla publiczności park Helenów, w którym w specjalnie
zbudowanej muszli odbywały się koncerty.
Muszla koncertowa w Helenowie.
Jak
wyglądała ówczesna łódzka sala koncertowa i jak koncertów słuchano ilustruje
sprawozdanie recenzenta o pseudonimie „M.L.” z koncertu orkiestry Roberta
Orzechowskiego, który odbył się u Sellina 8 kwietnia 1874 roku:
„Z okazji tego koncertu urządził pan
Sellin bardzo dobrze swoją salę. Nie mówiąc już o doskonałych napojach i
potrawach, które po możliwych cenach wydaje się konsumentowi, może każde
poszczególne towarzystwo spędzić czas przy stoliku bez obawy, aby mu
przeszkadzano, jako też przy kieliszku wina, przy piwie lub wodzie, roztaczać aromatyczny
zapach swojego hawańskiego cygara. W sali wolno także przebywać z kapeluszami
na głowach, zupełnie tak samo, jak w wielu miastach. Na Śląsku panuje zwyczaj,
że panie bez krępowania się przynoszą ręczne robótki i nie przypuszczam, aby
taki zwyczaj u nas raził. Należałoby jednak życzyć sobie, aby pan Sellin
postarał się o dobrą wentylację, gdyż oddychanie powietrzem, przepełnionym
dymem z cygar jest dla słabszych osób, a głownie dla niewyzwolonej >>płci
pięknej<<, rzeczą nieprzyjemną”.
Kalendarz-Informator, rok 1923.
A
gdzie łodzianie wówczas zaopatrywali się w nuty oraz gdzie nabywali instrumenty
muzyczne i w razie uszkodzenia przeprowadzali korekty i naprawy?
Wprawdzie
już w połowie XIX wieku istniała w Łodzi księgarnia „od Rządu upoważniona”,
posiadająca na składzie „dzieł klasycznych i do czytania 310”, jednak o nutach
nie ma żadnej wzmianki. Rozwój miasta spowodował znaczne ożywienie księgarskie.
W 1859 roku powstały w Łodzi przy ulicy Piotrkowskiej, za zgodą Rządu
Gubernialnego Warszawskiego, dwie nowe księgarnie: Juliusza Arndta i Gotfryda
Berlacha, z których pierwsza ogłaszała się niekiedy jako księgarnia muzyczna,
bo prowadziła także dział nutowy.
Reklama z roku 1923.
W
1872 roku otworzył w Łodzi księgarnię Cezar Richter (1846-1905). Rodowity
łodzianin, ożeniony z Polką, w 1872 roku odkupił od L. Heidricha księgarnię,
skład materiałów piśmiennych i galanterię. Księgarnia Cezara Richtera była
pierwszą w Łodzi księgarnią nakładczą. Księgarnia ta nie tylko sprowadzała
potrzebne nuty, lecz w lutym 1873 roku otworzyła także „Wypożyczalnię Nut
Muzycznych”, liczącą początkowo 2 tysiące numerów! Liczba tych pozycji stale
wzrastała. Za korzystanie z wypożyczalni płaciło się 75 kopiejek miesięcznie i
dawało zastaw w wysokości 1 rubla. Księgarnia Richtera prowadziła trzy główne
działy: beletrystyki, sztuki i muzyczny.
Kalendarz-Informator, rok 1923.
Co
się tyczy kupna instrumentów, to oprócz fortepianów, które do Łodzi sprowadzano
z innych miast, można je było nabywać w łódzkich fabrykach instrumentów. W 1871
roku polecał swoje „włoskie skrzypce i dobre smyczki” F.F. Chr.Emde – producent
instrumentów Lipska, który osiadł na stałe w Łodzi przy ulicy Konstantynowskiej
321 (ulica Legionów).
Kalendarz-Informator, rok 1923.
W
roku 1876 M. Götzel otworzył przy ulicy Rokicińskiej 1286 nie tylko pracownię
instrumentów dętych blaszanych i drewnianych, lecz także sklep z różnymi
instrumentami muzycznymi. Na początku tego samego, 1876 roku również Gustaw
Naese założył przy ulicy Krótkiej 1344 (dzisiaj Traugutta) sklep muzyczny ze
skrzypcami i gitarami. Także Albert Woitinek otworzył w 1877 roku przy ulicy
Piotrkowskiej 92 fabrykę harmonii i duży sklep muzyczny z różnymi
instrumentami, a od 1881 roku Ditmar Manasse prowadził przy ulicy Zawadzkiej
(dziś Próchnika) skład fortepianów i pianin.
Kalendarz-Informator, rok 1923.
W
celu przeprowadzenia napraw i strojenia fortepianów i pianin przyjeżdżali do
Łodzi już w latach 1867-1873 korektorzy warszawscy: fabrykant Lewicki i stroiciel
F. Wrzesiński. Jednak już od początku lat osiemdziesiątych XIX stulecia Łódź
była pod tym względem samowystarczalna. Od 1881 roku usługi tego rodzaju
świadczył „korektor fortepianista” Stanisław Grabowski, zamieszkały w Łodzi
przy ulicy Zawadzkiej. Wykonywały je również przedstawicielstwa fabryk i punkty
sprzedaży fortepianów i pianin.
Wszystko
to świadczy nie tylko o wzmożonym zapotrzebowaniu Łodzi na instrumenty, lecz
także o wzroście jej kultury muzycznej...
"Fuhrer dur Łódź", 1868.
"Lodzer Zeitung", 1868.
"Rozwój", rok 1898.
"Rozwój", rok 1898.
"Rozwój", rok 1903.
źródła:
Zdzisław
Szulc. Słownik lutników polskich.
Alfons
Pellowski. Kultura muzyczna w Łodzi do roku 1918.
G.
Missalowa. Studia nad powstaniem łódzkiego ośrodka przemysłowego 1815-1870.
Zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi.
Fot. współczesne Monika Czechowicz
BAEDEKER
POLECA:
Alfons
Pellowski. Kultura muzyczna w Łodzi do roku 1918.
Monografia
ta dokumentuje wydarzenia muzyczne w Łodzi od najwcześniejszych lat miasta aż
po rok 1918. Autor szczegółowo opisuje ludzi, zdarzenia i obiekty dotyczące
działalności muzycznej w Łodzi.
Alfons Pellowski - muzyk, naukowiec, publicysta i pedagog, wykształcenie
muzyczne zdobywał początkowo pod kierunkiem Kazimierza Judzińskiego, a
następnie w Konserwatorium Muzycznym u Warszawie u Kazimierza Sikorskiego oraz
Bronisława Rutkowskiego (organy), studiował także w Nadrenii
etnomuzykologię i chorał gregoriański.
Brał udział w Powstaniu Warszawskim.
Posiadał w dorobku kilkaset artykułów, skryptów i katalogów. Dużo komponował,
był między innymi głównym laureatem konkursu kompozytorskiego w Watykanie w
1950 roku. Dyplom w dziedzinie teorii
muzyki uzyskał w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie w 1948 roku. Do
Łodzi przyjechał w roku 1950. Pracował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w
Łodzi, Państwowej Średniej Szkole Muzycznej, Liceum Muzycznym, Wyższej Szkole
Aktorskiej, Uniwersytecie Łódzkim – prowadził również działalność
naukową i popularyzatorską.
„Kultura muzyczna Łodzi do roku
1918” jest jego największą pracą badawczą, za którą Alfons Pellowski otrzymał
tytuł doktora nauk humanistycznych na Wydziale Historyczno-Filozoficznym
Uniwersytetu Łódzkiego w 1972 roku i jedynym tak wyczerpującym opracowaniem
poświęconym historii muzyki w Łodzi.