1 września
Zaczęły
się wywózki ze szpitali do Chełmna nad Nerem.
We
wrześniu 1942 roku służba zdrowia w getcie funkcjonowała w miarę normalnie.
Było siedem szpitali i siedem aptek, cztery przychodnie, dwie stacje pogotowia,
w sumie ponad 2600 łóżek dla chorych. Przeprowadzano badania, nawet
prześwietlenia płuc, wypisywano recepty, choć niestety częściej karty zgonu.
Przy
ulicy Łagiewnickiej mieścił się szpital nr 1 (Łagiewnicka 36) i szpital dla
dzieci (Łagiewnicka 37).
Szpital
przy Łagiewnickiej 36
We
wrześniu 1942 roku, podczas tzw. Wielkiej Szpery, wszystkie szpitale zostały
zlikwidowane. Odbyło się to w sposób bardzo brutalny. Niemcy wywieźli
wszystkich chorych do Chełmna nad Nerem.
Na terenie szpitala odbywały się dramatyczne sceny. Próby ucieczki likwidowane były krwawo: kto próbował ratować się ucieczką, a został przez władze spostrzeżony, musiał opłacić to życiem.
Ponieważ akcja odbywała się w tempie niezmiernie szybkim i wozy stale odchodziły i przybywały do szpitala, wydelegowani do punktów zbornych celem spisywania deportantów urzędnicy nie mogli nadążyć spisać przywiezionych i tylko część ujęta została spisem, inni zaś wywiezieni zostali z getta autami, a personalia ich nie zostały i może nigdy nie zostaną już ustalone.
Kronika getta łódzkiego, 1942.
Potem w dawnych budynkach szpitalnych - przy ulicy Łagiewnickiej 36 i 37 - mieściły się zakłady krawieckie, szyto w nich ubrania wojskowe i cywilne.
Ponieważ akcja odbywała się w tempie niezmiernie szybkim i wozy stale odchodziły i przybywały do szpitala, wydelegowani do punktów zbornych celem spisywania deportantów urzędnicy nie mogli nadążyć spisać przywiezionych i tylko część ujęta została spisem, inni zaś wywiezieni zostali z getta autami, a personalia ich nie zostały i może nigdy nie zostaną już ustalone.
Kronika getta łódzkiego, 1942.
Poza chorymi mieszkańcami, zdecydowano
również o usunięciu z getta wszystkich osób starych, powyżej 65 lat i dzieci do
lat 10.
Zdaniem nazistów był to element zbędny, bo niepracujący, którego należy się pozbyć.
Sceny pożegnania przy płocie okalającym Centralne Więzienie w getcie, przed deportacją do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.
3 września
W getcie zmarł na zawał serca prof. Hugo Ditz, deportowany jesienią 1941 roku z Pragi. Przed wojną był wykładowcą w Niemieckiej Wyższej Szkole Technicznej w Pradze, wybitnym chemikiem, autorem podstawowego dzieła encyklopedycznego z dziedziny chemii nieorganicznej, kandydatem do nagrody Nobla. W getcie pracował w labolatorium chemiczno-farmaceutycznym i napisał nowy podręcznik chemii nieorganicznej.
Zdaniem nazistów był to element zbędny, bo niepracujący, którego należy się pozbyć.
Sceny pożegnania przy płocie okalającym Centralne Więzienie w getcie, przed deportacją do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.
3 września
W getcie zmarł na zawał serca prof. Hugo Ditz, deportowany jesienią 1941 roku z Pragi. Przed wojną był wykładowcą w Niemieckiej Wyższej Szkole Technicznej w Pradze, wybitnym chemikiem, autorem podstawowego dzieła encyklopedycznego z dziedziny chemii nieorganicznej, kandydatem do nagrody Nobla. W getcie pracował w labolatorium chemiczno-farmaceutycznym i napisał nowy podręcznik chemii nieorganicznej.
4 września
Na placu strażackim (siedziba Oddziału Strażacko-Kominiarskiego w getcie) przy ulicy Lutomierskiej 13 (Telegrafenstrasse) Przełożony Starszeństwa Żydów, Chaim Mordechaj Rumkowski, wygłosił przemówienie, w którym wezwał mieszkańców getta, aby na żądanie Niemców oddali swoich najbliższych - dzieci i starszych ludzi.
Na placu strażackim (siedziba Oddziału Strażacko-Kominiarskiego w getcie) przy ulicy Lutomierskiej 13 (Telegrafenstrasse) Przełożony Starszeństwa Żydów, Chaim Mordechaj Rumkowski, wygłosił przemówienie, w którym wezwał mieszkańców getta, aby na żądanie Niemców oddali swoich najbliższych - dzieci i starszych ludzi.
Przemówienie
Chaima Rumkowskiego na placu strażackim wzywające mieszkańców getta do oddania
dzieci.
„Na
widok starego tłum rozstępuje się jak woda. Prezes (Rumkowski) nie kroczy, jak
to ma w zwyczaju, z głową i laską hardo podniesioną, tylko ze skulonymi
ramionami, wzrokiem wbitym w ziemię. W mgnieniu oka zapada na dziedzińcu głucha
cisza. Jest tak cicho, że można nawet słyszeć świergot ptaków po drugiej
stronie muru.
Za
podium służy tym razem chwiejny stolik. Na tym stoliku ktoś postawił krzesło,
tak aby mówca choć o głowę przewyższał resztę tłumu. Dawid Warszawski wchodzi
pierwszy na tę prowizoryczną trybunę. Ponieważ mikrofony zamontowano nieco
dalej, musi wychylać się, by ich dosięgnąć, przez co wygląda cały czas, jakby
miał zaraz upaść. Jednak za bardzo zbliża się do mikrofonów i z każdym słowem,
jakie wypowiada, echo przetacza między głośnikami, tak jakby ciągle próbowało
wpaść mu w słowo.
Warszawski
mówi o ironii losu, która sprawia, że to właśnie Prezes musi podjąć tę ciężką
decyzję. Wszak tyle lat przewodniczący getta poświęcił wychowaniu żydowskich
dzieci. (DZIECI! – odbija się echo od ścian). W końcu próbuje apelować do
zebranych o zrozumienie:
-Trwa wojna. Nad głowami codziennie wyje
nam alarm lotniczy. Wszyscy musimy biec, szukać schronienia. W tej sytuacji
dzieci i starcy są tylko zawadą. Dlatego lepiej będzie ich stąd zabrać.
Po
tych słowach, które wśród zgromadzonych wywołują tylko niepokój i
zdenerwowanie, na stół wchodzi Prezes i nachyla się do mikrofonu. Także po
głosie ludzie teraz słyszą, że się zmienił. To już nie ten krzykliwy, lekko
histeryczny ton komendy. Zdanie pada po zdaniu powoli, z upartą, głuchą,
metaliczną nutą; tak jakby każde słowo sprawiało mu mękę:
- Na getto spadł ogromny
smutek. Żądają od nas, byśmy oddali, co mamy najdroższego – dzieci i ludzi
starych. Ja nie miałem tego szczęścia, aby mieć własne dzieci, dlatego
poświęciłem najlepsze lata mego życia dzieciom cudzym. Nigdy nie
przypuszczałem, że to moje ręce będą składały taką ofiarę na ołtarzu. Przypadło
mi w losie, że muszę dziś wyciągnąć do was ramiona i błagać: bracia i siostry,
ojcowie i matki – wydajcie mi swoje dzieci…!
(…)
Miałem przeczucie, że nam coś zagraża,
oczekiwałem jakiegoś ciosu i stałem dzień i noc na straży, by mu zapobiec. Nie
udało mi się to, nie wiedziałem, z której strony on padnie, nie wiedziałem, co
nas czeka. Nie przewidywałem, że wyniosą naszych chorych ze szpitali, macie
najlepszy dowód, że moi najbliżsi i najdrożsi byli pośród nich i nic dla nich
zrobić nie mogłem. Myślałem, że na tym będzie koniec, ze nas potem zostawią w spokoju.
Okazuje się, że wyłoniła się nowa groźba. Taki jest żydowski los – coraz to
nowe i sroższe cierpienia.
Wczoraj po południu dostaliśmy rozkaz,
aby deportować 20 tysięcy ludzi z getta. Jeśli nie – powiedziano nam – „zrobimy
to sami”. Stanęliśmy przed dylematem: czy zrobimy to my, czy zostawimy to im. Z
myślą o tym – nie ilu zginie, ale ilu potrafimy uratować, ja i moi najbliżsi
współpracownicy doszliśmy do wniosku, że jakkolwiek jest to dla nas straszne,
musimy wziąć na siebie odpowiedzialność za wypełnienie tego dekretu. Ja muszę
przeprowadzać tę krwawą operację. Ja muszę amputować członki, aby ratować
ciało. Ja muszę odebrać wam dzieci, bo inaczej inni zgina wraz z nimi.
Nie przyszedłem, by was pocieszać, nie
przyszedłem, by wam ulżyć na sercu – jestem tu, by dzielić ogrom wasze żałoby.
Przyszedłem jak złodziej, by ukraść, co macie najdroższego. Nie szczędziłem
sił, by ten dekret unieważnić. Gdy to okazało się niemożliwe, starałem się go
złagodzić. Kazałem zrobić rejestr dzieci dziewięcioletnich i starszych, który
je wyjmie spod dekretu.
Nie chcieli na to przystać. Jedyna rzecz
tylko mi się udała – dzieci od lat dziesięciu wzwyż nie podlegają dekretowi.
Niech to nam będzie jakąś pociechą.
Mamy w getcie wielka ilość chorych na
gruźlicę, którym pozostaje tylko parę dni, może tygodni życia. Nie wiem, może
ten plan jest diabelski, muszę zwrócić się do was z zawołaniem: wydajcie tych
chorych, aby na ich miejsce ratować zdrowych. Ja wiem, jak każda rodzina
troszczy się o swych chorych. Ale w obliczu takiej groźby musimy rozważyć i
zadecydować: kto może, kto winien być uratowany? Zdrowy rozsądek dyktuje, aby
ratować tych, których się da, którzy mają szansę przeżycia, a nie tych, którzy
umrą tak czy owak…
Żyjemy w warunkach, gdzie nie ma dosyć
środków żywności dla zdrowych, nie mówiąc już o chorych. Każdy z nas utrzymuje
chorego przy życiu kosztem własnego zdrowia. Dajemy choremu naszą rację chleba,
naszą kostkę cukru, nasz kęs mięsa – w rezultacie jego to nie ratuje, a my sami
zapadamy na zdrowiu. Rozumiem, takie ofiary są szlachetne. Ale gdy stoi przede
mną wybór, czy ratować chorych, czy zdrowych, nie mogę się długo wahać.
Nakazałem lekarzom, aby wydali wszystkich nieuleczalnie chorych, aby w ich
miejsce uratować tych, którzy chcą i mogą żyć…
Ja was rozumiem, matki. Widzę wasze łzy.
Czuję smutek waszego serca, ojcowie, którzy jutro, gdy wam wasze dzieci
zabiorą, pójdziecie jak codziennie do pracy. Wiem to wszystko i serce mi pęka.
Od godziny czwartej wczoraj po południu, gdy mi obwieszczono ten dekret, jestem
załamany, dzielę wasz ból, nie wiem, skąd wziąć resztki sił, by to przeżyć.
Jedną rzecz wam powiem – żądanie było na 24 tysiące ofiar, 3 tysiące dziennie
przez osiem dni, ale udało mi się wytargować tę cyfrę do 20 tysięcy, a może i
nieco mniej, ale tylko pod warunkiem, że pójdą wszystkie dzieci do dziesiątego
roku życia. Dzieci powyżej lat dziesięciu pozostają. Ponieważ dzieci i starców
jest tylko 13 tysięcy, musimy dopełnić kwoty, wydając ludzi chorych.
Trudno mi mówić, siły mnie opuszczają.
Zwracam się do was z apelem: pomóżcie mi wykonać tę akcję. Drżę na myśl, że
broń Boże, inne ręce tę akcję przeprowadzą…
Widzicie przed sobą ruinę człowieka. To
jest najtrudniejszy moment mojego życia. Wyciągam do was ramiona i błagam was:
oddajcie w me ręce te ofiary, chroniąc nas od większych ofiar, chroniąc
społeczność stu tysięcy Żydów… Mam obiecane, że jeśli sami dostarczymy nasze
ofiary, będzie spokój. (Okrzyki
z tłumu:
„Lepiej
idźmy wszyscy” i:
Panie
Prezesie, nie bierzcie wszystkich dzieci; weźcie po jednym z tych rodzin, co
mają więcej!”)
To puste słowa. Nie mam siły z wami
dyskutować. Jak przyjdzie tu ktoś z władz, to nikt z was nawet nie piśnie.
Wiem, jak to jest, kiedy się żywcem wyrywa członki z ciała. Wczoraj błagałem na
kolanach, ale to się na nic nie zdało. Z miasteczek, gdzie mieszkało siedem,
osiem tysięcy Żydów, tutaj przybyło żywych ledwie tysiąc. To co jest lepsze? Co
wolicie, żeby przeżyło 80-90 tysięcy Żydów czy żeby wszyscy, nie daj Boże,
zostali unicestwieni?... Myślcie, co chcecie. Moim obowiązkiem jest uratować
tylu, ilu się da.
Nie mówię teraz do zapalczywych głów –
przemawiam do waszego rozsądku i sumienia. Zrobiłem wszystko i nadal będę robić
wszystko, żeby nie dopuścić do wyprowadzenia na ulicę i rozlewu krwi… Nie byłem
w stanie zapobiec temu nieszczęściu, mogłem je tylko złagodzić.
Trzeba mieć serce złodzieja, żeby żądać
tego, czego od was chcę. Ale postawcie się na moim miejscu i myślcie logicznie,
a zrozumiecie, że nie mogę postąpić inaczej, bo liczba tych, którzy zostaną
ocaleni, jest dużo większa od liczby tych, których trzeba poświęcić…”
(Pełen tekst przemówienia Rumkowskiego przeczytasz
tutaj:
Transport dzieci z łódzkiego getta do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem, wrzesień 1942 rok.
Rozpoczął się jeden z najbardziej dramatycznych rozdziałów historii łódzkiego getta, który przeszedł do historii pod nazwą „wielka szpera”. Nazwa szpera pochodzi od niemieckiego określenia Allgemeine Gehsperre, które oznaczało wprowadzony wówczas zakaz opuszczania domów. Mieszkańcy getta nie mogli wychodzić z mieszkań, a żydowscy policjanci pod nadzorem niemieckich żandarmów przeszukiwali dom po domu. Zabierali ludzi starych, chorych, zniedołężniałych, a także dzieci poniżej 10 lat. Niemcy uważali, że są oni w getcie niepotrzebni, bo nie mogą pracować.
W wyniku Wielkiej Szpery do obozu zagłady w Chełmnie nad
Nerem (Kulmhof) wywieziono z Litzmannstadt Getto 15.681 osób, w tym 5862
dzieci.
Rozpoczął się jeden z najbardziej dramatycznych rozdziałów historii łódzkiego getta, który przeszedł do historii pod nazwą „wielka szpera”. Nazwa szpera pochodzi od niemieckiego określenia Allgemeine Gehsperre, które oznaczało wprowadzony wówczas zakaz opuszczania domów. Mieszkańcy getta nie mogli wychodzić z mieszkań, a żydowscy policjanci pod nadzorem niemieckich żandarmów przeszukiwali dom po domu. Zabierali ludzi starych, chorych, zniedołężniałych, a także dzieci poniżej 10 lat. Niemcy uważali, że są oni w getcie niepotrzebni, bo nie mogą pracować.
Dzieci z żydowskiego sierocińca na Marysinie udają się w swą ostatnią podróż do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.
Z pamiętnika Estery Daum, sekretarki Chaima Mordechaja Rumkowskiego:
Wszyscy czuliśmy, że jadą na śmierć. Każda akcja zaczynała się tak samo: policjanci ze Służby porządkowej okrążali kilka ulic, tworząć tzw. blok, żeby nikt się nie wydostał. Gestapowcy chodzili od domu do domu, każąc wszystkim mieszkańcom stawić się na podwórku albo na ulicy. Towarzyszyli im żydowscy policjanci. Następnie segregowali ludzi według ich zewnętrznego wyglądu, z tym, że dzieci kierowano od razu na ciężarówkę. (...) Kobiety rzucały się z pięściami na policjantów, krzycząc, żeby oddali swoje dzieci, a ich zostawili w spokoju. Czasami płakali i policjanci".
Ze wspomnień Inki Milichtajch:
Na ulicy ukazał się młody mężczyzna z dzieckiem na ręku. Był to kilkumiesięczny chłopczyk, czyściutko ubrany. Na śliniaczku widoczne imię i nazwisko dziecka. Ojciec szedł wolno jak ogłuszony i podał je Niemcowi. Tenże chwycił je i z rozmachem wrzucił pod górę do wnętrza ciężarówki. Z samochodu nie doszedł mnie żaden dźwięk. Stałam wstrząśnięta (...)".
Wielka
Szpera trwała do 12 września 1942 roku.
Z pamiętnika Estery Daum, sekretarki Chaima Mordechaja Rumkowskiego:
Wszyscy czuliśmy, że jadą na śmierć. Każda akcja zaczynała się tak samo: policjanci ze Służby porządkowej okrążali kilka ulic, tworząć tzw. blok, żeby nikt się nie wydostał. Gestapowcy chodzili od domu do domu, każąc wszystkim mieszkańcom stawić się na podwórku albo na ulicy. Towarzyszyli im żydowscy policjanci. Następnie segregowali ludzi według ich zewnętrznego wyglądu, z tym, że dzieci kierowano od razu na ciężarówkę. (...) Kobiety rzucały się z pięściami na policjantów, krzycząc, żeby oddali swoje dzieci, a ich zostawili w spokoju. Czasami płakali i policjanci".
Ze wspomnień Inki Milichtajch:
Na ulicy ukazał się młody mężczyzna z dzieckiem na ręku. Był to kilkumiesięczny chłopczyk, czyściutko ubrany. Na śliniaczku widoczne imię i nazwisko dziecka. Ojciec szedł wolno jak ogłuszony i podał je Niemcowi. Tenże chwycił je i z rozmachem wrzucił pod górę do wnętrza ciężarówki. Z samochodu nie doszedł mnie żaden dźwięk. Stałam wstrząśnięta (...)".
7 września
Na placu Bazarowym (obecnie plac Piastowski, w okresie okupacji Basarplatz) za niepodporządkowanie się zarządzeniom władz niemieckich powieszono osiemnastu Żydów z Pabianic.
Plac Bazarowy (Basarplatz)
15 września
15 września
Na Bałucckim Rynku (Baluter Ring) została ostrzelana ludność żydowska. Do setek ludzi stojących w kolejkach po kartofle, przejeżdżający samochodem Niemcy otworzyli ogień z pistoletów maszynowych. Zostało zastrzelonych kilka osób.
Bałucki Rynek dzisiaj.
Bałucki Rynek dzisiaj.
źródła:
Joanna
Podolska. Litzmannstadt getto. Ślady. Przewodnik po przeszłości.
Andrzej Rukowiecki. Łódź 1939-1945. Kronika okupacji.
Andrzej Rukowiecki. Łódź 1939-1945. Kronika okupacji.
Steve
Sem-Sandberg. Biedni ludzie z miasta Łodzi.
Fot.
współczesne Monika Czechowicz
Fot.
archiwalne ze stron:
Yad
Vashem
Bundesarchiv
Inne
oblicza historii
Wikimedia
Commons
Przeczytaj
jeszcze:
LITZMANNSTADT GETTO. Szpital nr1 i szpital dla dla dzieci przy ulicy Łagiewnickiej (Hanseatenstrasse)
LITZMANNSTADT GETTO. BAŁUCKI RYNEK (BALUTER RING)
LITZMANNSTADT GETTO - październik 1941 - Żydzi z Europy
LITZMANNSTADT GETTO. STACJA PRZEŁADUNKOWA RADEGAST
LITZMANNSTADT GETTO. PLAC BAZAROWY (BAZARPLATZ)
ODSŁONIĘCIE MURALI W 70 ROCZNICĘ WIELKIEJ SZPERY
DZIECI BAŁUT. MURALE PAMIĘCI.
LITZMANNSTADT GETTO. Szpital nr1 i szpital dla dla dzieci przy ulicy Łagiewnickiej (Hanseatenstrasse)
LITZMANNSTADT GETTO. BAŁUCKI RYNEK (BALUTER RING)
LITZMANNSTADT GETTO - październik 1941 - Żydzi z Europy
LITZMANNSTADT GETTO. STACJA PRZEŁADUNKOWA RADEGAST
LITZMANNSTADT GETTO. PLAC BAZAROWY (BAZARPLATZ)
ODSŁONIĘCIE MURALI W 70 ROCZNICĘ WIELKIEJ SZPERY
DZIECI BAŁUT. MURALE PAMIĘCI.