ziało
się to wtedy, kiedy w pobliżu Ogrodu Angielskiego zwanego później Źródliska (bo
źródełek aż sześć krystaliczną wodą tryskało), w famułach z czerwonej cegły
przy ulicy Przędzalnianej mieszkał młody pracownik snowalni. Zwano go
Bernacikiem. Szło gadanie między widzewianami, że choć młody on, to rozum u
niego nie od parady. Charakter miał stały, nieustępliwy i swych sądów bronić
umiał. Zadziora przy tym był i raptus, nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać.
Interesował się przeszłością, do świetlicy chadzał, książki mądre czytywał.
Kiedyś
grzebiąc w starych papierzyskach i księgach rozmaitych, wynalazł, że nie można
się bynajmniej zbogacić, licząc na „wygry” i loterie, tudzież gry fantowe,
urządzane na fajce [festyn robotniczy w Zielone Świątki] w Źródliskach. A czas
to był, kiedy umarł właśnie fabrykant znamienity, co przędzalnię wielką miał na
Przędzalnianej. Podobno bardzo bogaty był i skrzynię ze skarbami w domu
trzymał. Rodzina jednak nie znalazła jej, choć bardzo szukano. Człek to był
skąpy, bo w swym ogrodzie, który publiczności wynajął, nie pozwalał nawet ławek
stawiać w cieniu wierzby rosochatej nad strumykiem. Uważał, że skoro wierzba
jego, to chcący pod nią wypoczywać za jej cień powinni mu oddzielnie płacić.
Mijali więc ludziska wierzbę z daleka, bo byli przekonani iż to ta wierzba, pod
którą licho siedzi.
Wydawało
się, że w drzewie coś jęczy i skrzypi. Kiedyś, podczas burzy, w nawałnicę
gwałtowną, grom znienacka w spróchniałą wierzbę trzasnął. Jeno osmalony pień po
niej pozostał, rozłupany na dwoje. Pewnego dnia ludzie oglądając rankiem
miejsce, gdzie wierzba stała, zobaczyli, że kikut jej gdzieś przepadł, a
zamiast niego leży – jakby z wielką siłą wciśnięty – kamień olbrzymich
rozmiarów. Był potężny, o rozmiarach izdebki prawie. Podobnego w całej Łodzi
dotąd nie wypatrzyło oko człowiecze. Nic więc dziwnego, że między ludem naraz
wieść gruchnęła, że jakoby stary zmarły już właściciel widzewskiej fortuny pod
głazem za pomocą czarnoksięskiej sztuki, swą skrzynię ze skarbami ukrył. „Nikt
przecie – mówił Bernacik – kufra z pałacu dotąd nie wywoził”.
Jeden
tylko, zdawałoby się nie do pokonania był szkopuł: kamień ważył zbyt wiele, by
go jeden człowiek mógł ruszyć choćby o krok.
Skrzyknął
się więc Bernacik z sześcioma podobnymi sobie młokosami-osiłkami, najtęższymi
siłaczami z Widzewa. Pociągało ich wszystko, co miało związek z przygodą i
zuchwalstwem. Takie to były uprzykrzone najrzydziury łódzkie, rodzicom i
sąsiadom nieźle się dające we znaki. Rozczytywali się w powieściach
przygodowych i znali reguły poszukiwania skarbów. Odbyli naradę w lasku koło
toru kolejowego i prawie uwierzyli, iż skarb szybko wejdzie w ich posiadanie,
jeśli tylko spełnią kilka warunków. Pierwszym z nich było to, aby zacząć
poszukiwania siódmego dnia, siódmego miesiąca o północku. Wiedzieli, że
skrzynię łatwo wydobędą, jeśli znaleziony skarb podzielą na siedem równych
części. Nie wolno im też było w czasie odkopywania skarbu ani słowem odzywać
się do siebie. Jeśliby złamali choć jeden warunek – skarb na zawsze byłby ukryty
przed ludzkimi oczami.
Plan
swój mogli szybko zrealizować, bowiem nadszedł dzień siódmy lipca. Wielgachny
głaz, który nagle legł na miejscu scheiblerowskiej wierzby, zdawał się
nieomylnym wskazaniem, gdzie szukać skarbu.
Zaopatrzyli
się w narzędzia do wyprawy sposobne: łomy, łopaty, kilka worków na pieniądze i
kosztowności, torby podróżne także spakowali i hajda ciemną nocką… Wszystko
włożyli na wózek ciągnięty przez konia, który przygotowali na wypadek, gdyby
skrzynia była tak ciężka i skarbów tak wiele, że nie mogliby nawet w siedmiu
wynieść znalezionych kosztowności.
Krotko
przed północną sforsowali ogrodzenie parku. Kiedy zegar na ewangelickim
kościele św. Jana wydzwonił dwanaście razy i nastała północ, chwycili rydle i
jęli z zapałem kopać w najbliższym otoczeniu samotnego kamienia.
Nagle
czyjaś łopata gwałtownie zazgrzytała, uderzając w kamienne cielsko.
I
zaczęło się!...
Z
gwiaździstego, pogodnego lipcowego nieba nagle lunął deszcz. Zaskowyczał wicher
gwałtowny, targając koronami drzew, jakby chciał przestraszyć śmiałków.
Wydawało im się, że drzewa obok zaczęły błyszczeć jakimś niesamowitym, jakby
fosforyzującym poblaskiem. Wciąż na nowo rozbrzmiewał trzask gromu, poprzedzany
fioletowo-sinym zygzakiem błyskawicy. Cienie drzew wyglądały tak, jakby
szarpiąc się, chciały podejść w ich stronę, przeszkodzić im w dziele.
Oni
jednak nie zważając na strach, kopali dalej. W pewnej chwili dał się słyszeć
taki harmider, wycia, wizgi i trzaski, jakby sam Lucyfer miał się pojawić, by
unicestwić ich przedsięwzięcie. Od strony pałacu coś zaświszczało, zadygotało i
stanął przed nimi zmarły niedawno fabrykant. Czaro ubrany we frak, w wysokim
cylindrze na głowie… z dwoma widmami wiernych swoich psów. Jego oczy rzucały
fosforyzujący blask, oświetlając przed nim drogę. Dokoła postaci ducha błyskały
iskry…
Młodym
ludziom ciarki przeszły po grzbietach. Zjawa coś do nich powiedziała, ale
niczego nie zrozumieli. Wydawało im się, że w gębie drzewo jakieś gryzie i…
pluje tym na nich z siłą iście diabelską.
Pracy
jednak nie przerywali.
Już
nawet czyjaś łopata jakby stuknęła w okute blachą wieko skrzyni. Zazgrzytała
blacha… Byli tuż-tuż.
Widmo
tymczasem szalało. Czerwonymi oczyma-lampami spojrzało na pobliski staw.
Uczyniło to z taką siłą, że wszystkie znajdujące się tam ryby wypłynęły martwe
na powierzchnię.
Kiedy
spojrzało na krzaki, te z nagła ogniem piekielnym płonąć poczęły. Obróciło
głowę widmo do tyłu, a już kłębowisko żmij natarło na nich. Teraz dopiero
przestraszyli się naprawdę. Lęk ostudził im krew w żyłach, a włosy stanęły
dęba.
Jednak
pomimo potu, który płynął im strużkami po plecach, bez słowa kopali jeszcze
szybciej. Nieustraszony Bernacik dyrygował robotą…
Skrzynia
rychło była już widoczna do połowy, ale zazdrosne o swój skarb widmo nie próżnowało!
Goniło z szybkością burzy po całym parku. Kwiczało jak świnia, wyło jak zły
pies. Krzak na ich oczach w barana zamieniło, ławkę parkową w kozła brodatego.
Po chwili nad kopiącymi pojawiły się całe stada złowieszczo kraczących kruków.
Podniósł
się iście piekielny rejwach. Dał się słyszeć rechot żab. Widać było, że to siła
nieczysta nad nimi się znęca. Powiało zapachem spalonej siarki. Całe powietrze
wypełniło się czarną, złowrogą chmurą.
A
Bernacik i jego druhowie kopali dalej, choć pragnienie już solidnie im
dokuczało. Poty zlewne zrosiły ich karki i plecy. Pomimo to zawzięli się. Nawet
piekło – pomyśleli – nie przeszkodzi nam w pracy.
Jednak
diabeł fabrykant chwycił się nowego fortelu. Podszedł bliżej i… ziemię, którą
wykopali, cisnął w nich z całą potęgą swej diablej siły. Potem zgarnął ją na
powrót na skrzynię i ubijać zaczął. Pomagały mu jego wierne aż po grób
piekielne psy, wygrzebując ziemię spod nóg kopaczy.
Cały
park objęła teraz jakaś katastrofa, podobna do trzęsienia ziemi. Drzewa zaczęły
się walić pokotem, tarasując drogę ucieczki. Skrzynia z niknęła z pola widzenia
i nie wiedzieć gdzie – przepadła. Oni sami osunęli się na trawę, ni to ze
zmęczenia, ni to ze zgrozy.
Jakieś
ich dziwne opadło spanie. Śpiączka dziwna ogarnęła. Usnęli snem nieludzkim,
nagłym, kamiennym.
Kamraci
znaleźli ich dopiero następnego dnia o poranku. Głaz zniknął. Śladu po skrzyni
nie zostało. Tylko pełno gałęzi połamanych i dużo opadłych liści leżało dokoła.
Koń wraz z wózkiem przepadł, wraz z nim worki i narzędzia. Nie pytali nawet, co
się stało. Ludzie mówili, że burza była z piorunami tej nocy nad Widzewem.
A
cel wydawał się tak bliski. Cóż z tego, kiedy moce piekielne nie chciały
udzielić ludziom swych skarbów.
według Zdzisława
Konickiego
Post
Scriptum:
Karol
Wilhelm Scheibler (urodził się 1 września 1820 w Montjoie
(dzisiaj Monschau) w Nadrenii, zmarł 13 kwietnia 1881 w Łodzi) –
jeden z największych łódzkich przemysłowców.
Pochodził
z rodziny niemieckiej wyznania ewangelicko-augsburskiego. Jego ojciec posiadał
fabrykę sukna w Niemczech. Scheibler uczył się zawodu w Anglii, a
następnie praktykował w Belgii, Francji, Szkocji, Holandii i Austrii.
W
1838 roku został dyrektorem przędzalni w fabryce swojego wuja, Gustawa Pastora
w Verviers, a rok później został zatrudniony w przędzalni Johna
Cockerilla w Liège. W 1842 roku otworzył przedstawicielstwo kilku
firm angielskich zajmujące się sprzedażą maszyn włókienniczych i osiadł w Bad
Vöslau pod Wiedniem. W
1848 przyjechał do Królestwa. Został dyrektorem przędzalni bawełny u swego
wuja Fryderyka Schloessera w Ozorkowie. W 1852 roku założył w Łodzi
spółkę, która miała importować maszyny włókiennicze, następnie uruchomił
przędzalnię bawełny. W rozpoczęciu samodzielnej kariery przemysłowca pomógł mu
bogaty ożenek w 1854 z Anną Werner, córką właściciela fabryk sukna w Zgierzu i
Ozorkowie oraz cukrowni w Leśmierzu. Posag żony przewyższał dwukrotnie
jego własne oszczędności. Zgromadzone w ten sposób sumy, wsparte kredytami,
pozwoliły na otworzenie w 1855 pierwszej fabryki – w pełni zmechanizowanej
przędzalni. Wkrótce wybudował dwie tkalnie oraz wykończalnię. Inwestowanie w
najnowocześniejsze ówcześnie maszyny i nowinki techniczne pozwoliły mu na
zajęcie miejsca lidera w przemyśle bawełnianym Królestwa Polskiego.
Przewidział
kryzys na rynku bawełnianym, spowodowany wojną secesyjną w Stanach
Zjednoczonych. Na przełomie lat 50. i 60. zamówił w USA dużą ilość bawełny,
będącej podstawowym surowcem dla łódzkich fabryk włókienniczych. Kiedy dostawy
bawełny, w wyniku wojny, zostały ograniczone Scheibler miał wystarczająco dużo
surowca, by produkować wtedy, kiedy inni zamykali fabryki. Miał tak wielkie
zapasy, że wystarczały one nie tylko na produkcję własną, ale również na
sprzedaż przędzy po trzykrotnie wyższej cenie.
Karol
Scheibler swoją działalnością rozpoczął nową epokę w dziejach przemysłowej
Łodzi, zapewnił jej czołowe miejsce w Europie w dziedzinie przemysłu
włókienniczego. Był twórcą wielkiego imperium przemysłowego, na które składał
się zespół tzw. Centrali przy Wodnym Rynku (obecnie plac Zwycięstwa),
kompleks Księżego Młyna oraz zabudowa biegnąca wzdłuż obecnej ul.
ks. bpa W. Tymienieckiego i sięgająca ulicy Piotrkowskiej o
łącznej powierzchni około 500 ha.
Dbając
o rozwój przemysłu, pamiętał też zawsze o swoich współobywatelach. Zarówno sam
Karol Scheibler, a po jego śmierci wdowa po nim, Anna z Wernerów, jak i syn
Karol Wilhelm, córka i zięć – Matylda i Edward Herbstowie, łożyli
olbrzymie sumy na budowę potrzebnych miastu gmachów: szkół, szpitali,
kościołów, wspierali wszelkiego rodzaju charytatywne akcje.
W
marcu 1879 roku car Aleksander II nadał mu Order Świętego
Stanisława II klasy za usługi okazane towarzystwu opieki nad
żołnierzami ranionymi i chorymi.
Karol
Scheibler miał siedmioro dzieci: Matyldę, Adelę, Emmę, Karola Wilhelma,
Leopolda, Emila oraz Feliksa. Pochowany został w części ewangelickiej na Starym
Cmentarzu w Łodzi przy ul. Ogrodowej, w Kaplicy Scheiblerów, której
fundatorką była zona Anna.
Na
jego osobie Władysław Reymont wzorował postać Hermana Bucholca w
swojej powieści pt. Ziemia obiecana.
Przeczytaj
jeszcze:
ZIELEŃ ZIEMI OBIECANEJ – PARK ŹRÓDLISKA I
ZIELEŃ ZIEMI OBIECANEJ – PARK ŹRÓDLISKA II
KAROL WILHELM SCHEIBLER – z Monschau, przez Ozorków… do Łodzi.
Karol Scheibler - pierwszy z pierwszych - ku wielkiej Łodzi...
PIEKIELNE MASZYNY, … czyli jak u Scheiblera bies parą dmuchał
DIABŁY I DIABLIKI XIX WIECZNEJ ŁODZI
ZIELEŃ ZIEMI OBIECANEJ – PARK ŹRÓDLISKA I
ZIELEŃ ZIEMI OBIECANEJ – PARK ŹRÓDLISKA II
KAROL WILHELM SCHEIBLER – z Monschau, przez Ozorków… do Łodzi.
Karol Scheibler - pierwszy z pierwszych - ku wielkiej Łodzi...
PIEKIELNE MASZYNY, … czyli jak u Scheiblera bies parą dmuchał
DIABŁY I DIABLIKI XIX WIECZNEJ ŁODZI
Fot/rys.
Monika Czechowicz
BAEDEKER
POLECA:
Zagadka
rodowodu Łodzi i jej najdawniejszych lat, gdy była nieznaczną wsią pośród
puszczy, nie daje spokoju ludziom obdarzonym wyobraźnią. Literaci wkraczają na
miejsce, którego historycy z braku źródeł, nie są w stanie w pełni
zagospodarować. Baśnie i legendy zawarte w niniejszym zbiorku obejmują czasy od
nadania Łodzi praw miejskich do XIX wieku.