piątek, 9 maja 2014

Lekkomyślna pietruszka. Włodzimierz Szer o powojennej Łodzi...

W książce "Do naszych dzieci. Wspomnienia" Włodzimierz Szer, uznany biochemik, wspomina niezwykłą atmosferę Łodzi pierwszych powojennych lat.
Włodzimierz Szer nie był łodzianinem. Urodził się w Warszawie w 1924 roku w rodzinie księgowego sympatyzującego z Bundem - socjalistyczną partią żydowską.
Po pobycie w głębokiej Rosji zaciągnął się do Dywizji Kościuszkowskiej, walczył pod Lenino, został ranny na przedpolach Warszawy, a po zwolnieniu ze szpitala, gdy zakończyła się druga wojna światowa, osiadł w Łodzi, gdzie spędził pięć lat. "Był to najistotniejszy i zarazem najtrudniejszy do opisania okres mojego życia" - pisze. Tutaj poznał żonę, z którą przeżył 60 lat - "do końca"; skończył studia i rozpoczął pracę jako biochemik. Najważniejsze jest to, że przebywał w samym środku żydowskiej społeczności, która w powojennej Łodzi liczyła ok. 30 tys. osób.


Włodzimierz Szer z kolegami z klasy maturalnej w Rosji.

Po wojnie Warszawa była morzem gruzów. Ocaleni z Holocaustu Żydzi przyjeżdżali do Łodzi. Nawet ci, którzy uciekli do Związku Radzieckiego jak Szer, mieli wśród najbliższej rodziny więcej umarłych niż żywych. „Znam jedno wyrażenie, i to w jidysz, nie po polsku, które mogłoby w przybliżeniu oddać atmosferę Piotrkowskiej w początkowym powojennym okresie: hefkie pietruszkie, zupełnie nieprzetłumaczalne, bo dosłowne tłumaczenie «lekkomyślna pietruszka » nie ma żadnego sensu. Tak jakby nic nie istniało poza obecną chwilą, ani świat, ani przyszłość, jakaś - całkiem nieżydowska - lekkomyślność. Wódki było dużo, a naczynia zmywano, kiedy nie było już ani jednego czystego talerzyka” - wspomina autor. Ta Piotrkowska trwała półtora roku - do pogromu kieleckiego.
Dlatego z jednej strony społeczności żydowskiej towarzyszyło poczucie odzyskanego życia, z drugiej - strach przed kolejnymi pogromami. Szer opisuje, jak oddziały NSZ napadały na pociągi, by rozstrzeliwać osoby o semickich rysach. On sam także mógł paść ofiarą mordu. Gdy pewnego dnia wrócił do mieszkania przy ul. Mielczarskiego 34, zastał w nim współlokatora z przestrzeloną głową. Tego typu wydarzenia sprawiły, że Bund postanowił zorganizować samoobronę. Rewolwery dostarczała jego członkom miejscowa milicja, a karabiny pomagał zdobyć właśnie autor "Do naszych dzieci".
Szer miał maturę i doświadczenie frontowe. Został więc wykładowcą wyszkolenia strzeleckiego w Szkole Oficerów Polityczno-Wychowawczych. W pierwszych latach po wojnie stalinizm nie pokazywał prawdziwego oblicza. Mimo że nową kadrę z robotniczych i chłopskich rodzin już kształcono w duchu marksistowsko-leninowskim, w łódzkiej szkole był kapelan, a na porannym apelu elewi śpiewali "Boże, coś Polskę".

Z wujkiem Bernardem. Styczeń albo luty 1945.

"Obywatel porucznik" nie miał wątpliwości, że przyszłością jest uniwersytet, nie koszary. Złożył dokumenty na Wydział Matematyczno-Przyrodniczy, gdzie zaczął studiować chemię. Po zdobyciu dyplomu został jednak przeniesiony z Łodzi do Rembertowa, gdzie przymusowo musiał podjąć pracę jako wykładowca na Kursie Oficerów Służby Technicznej.

Pracownia dyplomowa (magisterska) Zakładu Chemii Organicznej Uniwersytetu  Łódzkiego, lato 1949. Pierwszy z lewej Włodzimierz Szer.

Przez ten czas bliżsi i dalsi znajomi Szera opuszczali Polskę. Sam biochemik czekał z tą decyzją aż do 1967 roku. Pod wpływem antysemickiej nagonki rozpętanej przez Władysława Gomułkę wyjechał do Stanów Zjednoczonych. "A po tym była Ameryka i normalny, całkiem zwyczajny żywot zwyczajnego profesora" - wspomina Szer, który został profesorem w School of Medicine New York University. Wyszkolił pokolenie lekarzy, napisał ponad 160 publikacji naukowych. Po angielsku.

San Diego, rok 2008. 
Dwie córki, pięcioro wnuków, zięciowie i jeden prawnuk....

źródła:
Włodzimierz Szer. Do naszych dzieci. Wspomnienia.
Żydowski Instytut Historyczny Igor Rakowski-Kłos