środa, 14 maja 2014

W poszukiwaniu własnej drogi: Agnieszka Osiecka, filmówka, Wojciech Frykowski i... Łódź.


W 1957 roku, Agnieszka Osiecka (po magisterium z dziennikarstwa), została przyjęta na wydział reżyserski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. I chociaż nigdy nie zrobiła dyplomu, to studia na tej uczelni odegrały w jej życiu ogromną rolę.
Była to elitarna placówka - kilkuosobowe roczniki, znakomici wykładowcy, bieżący dostęp do najwybitniejszych osiągnięć sztuki filmowej. Nikt tam "nie marzył o przywilejach politycznych, ale jak zostać największym reżyserem na świecie". Osiecką otaczało niezwykle utalentowane pokolenie studentów, na wyższych rocznikach naukę pobierali przyszli giganci polskiego filmu: Roman Polański, Andrzej Kondratiuk, Janusz Majewski i Andrzej Kostenko.
"Agnieszka po pierwszym filmie powiedziała, że jest to nudne i głupie - wspominała Zofia Nasierowska - Mimo to żadna z nas nie żałowała lat spędzonych w Łodzi. To był fantastyczny okres! Owszem, chciałybyśmy robić dobre filmy, ale skoro nam nie wychodziło, to przestałyśmy się tym zajmować".
Osiecka nigdy nie zapomniała wykładów Jerzego Toeplitza i Jerzego Mierzejewskiego oraz zajęć warsztatowych z Andrzejem Munkiem. Wprawdzie wiedziała już, że film nie jest jej przeznaczeniem, jednak (...) chłonęła atmosferę i obserwowała. Nie miała zamiaru nauczyć się reżyserii, wyżej stawiała obcowanie ze sztuką, poznawanie "metody artystycznej porządnego opowiadania historii, tak żeby było wiadomo, o co w niej chodzi".
Porażką zakończyła się jej praca dyplomowa (etiuda o Mazurach). Jak zwykle nie potrafiła dać sobie rady z aktorami.
"Kiedy w siódmym czy dziesiątym dublu zwróciłam aktorowi uwagę, aby z większym przejęciem tańczył ze swą ukochaną, on powiedział: >>Ale ja czuję do niej wstręt fizyczny<<. Elektrycy pokładali się ze śmiechu, aktorka płakała, a ja zupełnie nie potrafiłam zapanować nad sytuacją. Nie miałam po prostu pomysłu na ten taniec. Liczyłam, że jak już zaczną tańczyć, to miłość sama będzie buchać".
Uważała, że na planie filmowym "poza reżyserem i główną gwiazdą wszyscy się tam bardzo nudzą", ale zastanawiała się nad przeniesieniem na ekran jednego ze swoich opowiadań. Jerzy Morgenstern uznał, że są to teksty "nieprzekładalne na język kina", co przyjęła ze zrozumieniem. Nie żałowała jednak lat spędzonych w Łodzi, poznała interesujących ludzi, których zawsze miała dobrze wspominać, przydatne okazały się również pewne techniki filmowe. Nauczyła się montażu, który później z powodzeniem wykorzystywała na scenie teatralnej. Ale świat filmu był nie dla niej.
"Człowiek tak szalenie wolny jak Agnieszka - uważał operator i reżyser Mieczysław Jahoda - nie potrafił poddać się rygorom, jakich wymaga realizacja filmu. W absolutnej sprzeczności stały ze sobą reżyseria i charakter Agnieszki. Nie mogła się skrępować tym, że przez trzy miesiące będzie wstawać o siódmej rano, jechać na plan, a wieczorem przygotowywać na następny dzień program, jak prowadzić aktorów, ustawić ujęcia..." (...)
"Któregoś dnia Agnieszka zagadnęła mnie" >> Co ty tak ciągle o tym Frykowskim opowiadasz?<< - wspominał Wojciech Solarz. - Zacząłem o nim mówić: jaki to jest łobuz, jak on wódkę popija, jak traktuje kobiety, że z jednej strony jest genialnym kierowcą rajdowym, a z drugiej potwornym leniem. Ona słuchała, aż powiedziała: >>To ja go muszę poznać<<. Dałem jej jego adres i telefon. I stała się rzecz straszna. Pięć, sześć tygodni później dostałem pocztówkę z Kazimierza: >>Tu jest cudownie, całujemy serdecznie - Agnieszka i Wojtek<<.


Ojcem Wojtka Frykowskiego był łódzki potentat przemysłowy. W czasach PRL nie było wprawdzie miejsca dla prywatnej inicjatywy, ale Frykowski senior nauczył się omijać przepisy. Zresztą nawet ich nie omijał, on po prostu stworzył podziemne imperium, łamiąc obowiązujące prawo.
"Pracował w wełnie, zgodnie z łódzką tradycją - opisywał Krzysztof Kąkolewski. - Jak mówi się, miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów przemierzali cały kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego rocznego synka..."
To był koncern z prawdziwego zdarzenia, a jednocześnie "organizacja patriarchalna, feudalna". Cała działalność "opierała się na autorytecie i zaufaniu do szefa", przypominała rodzinę Corleone z "Ojca chrzestnego". Obowiązujące w PRL prawo narzucało oczywiście pewne ograniczenia, ale Jan Frykowski doskonale odnajdywał się w tym absurdalnym świecie. Jeden z jego podwładnych otrzymywał na przykład stałe wysokie wynagrodzenie wyłącznie za to, że pracował na państwowej posadzie. Czasami bowiem "potrzebny był człowiek pracy".
Działalność Frykowskiego ułatwiała korupcja aparatu władzy. Pozwolenia wydawano i cofano, przemysłowiec prowadził w Lesznie firmę wytwarzającą artykuły chemiczne i medyczne, w Łodzi zaś manufakturę produkującą jedwabne chusty i krawaty. Nosiła je cała Polska, a Frykowski zdobył nawet pozwolenie na legalny eksport. Los biznesmena w komunistycznym kraju bywał jednak niebezpieczny, Frykowski kupił kradzioną przędzę i wydano nakaz aresztowania.
"Wojtek prosił mnie, żebym pomógł przerzucić ojca z miasta do miasta - opowiadał operator i reżyser Andrzej Kostenko. - Raz wiozłem go do Sochaczewa, raz gdzieś koło Błonia. To było jak w komedii. Szyfrowany telefon Wojtka, gdzie mam się stawić. W tym miejscu pojawiał się stary Frykowski, w kapeluszu i w czarnych okularach słonecznych. Nie odzywał się przez całą drogę. Ja coś opowiadałem, on napominał mnie, że lepiej nie mówić za dużo. Był bardzo przystojny. Góralska uroda, orli nos, amerykańska twarz bez grama tłuszczu, dobrze ubrany, jak nie z Łodzi, ale z Londynu: marynarka w pepitę, płaszcz. Czuło się w nim siłę. Wojtek miał respekt przed ojcem".


Wojtek Frykowski był absolwentem Politechniki Łódzkiej. Mieszkał na zapleczu manufaktury ojca i według jego planów miał nadzorować produkcję. W rzeczywistości okazał się prawdziwym królem życia związanym ze środowiskiem szkoły filmowej. Zdał nawet egzaminy na tę uczelnię, został jednak z niej usunięty za przedstawienie nie swojej pracy. Po prostu kupił ją od jednego z kolegów.

"Wojtek, z nosem boksera i lekkim grymasem ust - wspominał Roman Polański - miał w sobie coś supermęskiego i wyglądał jak wykidajło z nocnego lokalu. Pod powierzchownością brutala kryła się natura łagodna, złote serce graniczące z sentymentalizmem i absolutna lojalność".

Roman Polański, Frykowski w furmańskim kożuchu po Hłasce i reszta...

Wprawdzie stary Frykowski twierdził, że jego synowie mają się uczyć albo sami zarabiać na życie, ale Wojtkowi nigdy nie brakowało pieniędzy. Został nawet producentem "Ssaków", pierwszego prywatnego filmu w PRL, który reżyserował Roman Polański:

"Ssaki", reżyseria Roman Polański, rok 1962.

Pierwszą żoną Frykowskiego została Ewa Morelle, którą ze względu na urodę porównywano do Brigitte Bardot. Poznała go, będąc jeszcze uczennicą II klasy liceum (Wojtek studiował wówczas na politechnice). Obronił ją przed chuliganami podczas jakiegoś balu, a pobrali się gdy zaszła w ciążę. Nie należał jednak do czułych partnerów.
"Spotkałem ich pierwszy raz razem na koncercie jazzowym w filharmonii - opowiadał Henryk Kluba. - Piękną Ewę w czasie koncertu Wojtek, delikatnie mówiąc, karcił, a dokładniej - tłukł ją".
Był bardzo zazdrosny, podobno potrafił ją pobić za taniec z innym partnerem czy też za uśmiech skierowany do obcego mężczyzny.
Sam nie unikał bójek, był sprawny i wysportowany. Wieczorami chodził Piotrkowską jak udzielny władca, schodzono mu z drogi. Nie szukał zaczepki, ale często przyłączał się do rozrób, czasami również stawał w obronie słabszych.
W młodym wieku trenował pływanie i jeszcze w latach sześćdziesiątych rzucał wyzwanie zawodnikom Legii, pokonując ich na dystansie pięćdziesięciu metrów. Pod wodą przepływał długość dwóch basenów, przyznawał jednak, że nie ma już kondycji na dłuższy wyścig.


"Wojtek był postacią tak malowniczą - wspominała Osiecka - że w wielu ludziach, nie tylko we mnie wzbudzał fascynacje literackie. Posiadał swoisty dar uwodzenia ludzi, nie tylko kobiet, ale i mężczyzn. Każdy miał wrażenie, że w chwili poznania Wojtka otwierał się przed nim baśniowy świat kolorowych przygód".


Pobrali się w Zakopanem latem 1963 roku, świadkami na ich ślubie byli Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda. Pan młody wystąpił w smokingu, do ślubu jechali białym oplem Frykowskiego... A potem nie żyli długo i szczęśliwie. Małżeństwo przetrwało niecałe pół roku, ale to już nie ma nic wspólnego z Łodzią...

O Wojciechu Frykowskim czytaj również w artykule Gazety Wyborczej:
Robotnice łódzkie, dlaczego tak rano wstajecie?!

A w baedekerze możesz przeczytać jeszcze:
KOCHANKOWIE Z ULICY KAMIENNEJ
ŁÓDZKA FILMÓWKA

Henryk Kluba
ŁÓDZKA FABRYKA SNÓW












źródło:
Sławomir Koper. Życie artystek w PRL.


Fotografie:
strona: Fundacja Agnieszki Osieckiej "Okularnicy" (www.okularnicy.org.pl)
i inne