środa, 27 sierpnia 2014

Dworzec Fabryczny i... najlepsza meta w PRL-u



Dworzec Fabryczny. Z prawej strony budynku mieściła się restauracja. Ponieważ czynna była całą dobę, szczególnie chętnie odwiedzano ją w środku nocy, gdy inne łódzkie lokale były już zamknięte.








Jerzy Krzywik Kaźmierczyk opowiada w książce "Lorneta z meduzą. Wędrówki łódzką nocą":

"Wprost idealnym przystankiem na szlaku zwolenników knajp był Dworzec Fabryczny. Węzeł kolejowy. Końcowy lub początkowy przystanek dla Polskich Kolei Państwowych, skąd szyny wiodły wprost do prawdziwego dworca kolejowego dla miasta Łodzi, czyli Koluszek. Miłośnicy tego szlaku nie mieli zamiaru gdziekolwiek wyjeżdżać. Wprost przeciwnie. Dla nich to był punkt docelowy. Po prostu meta. Zainteresowani byli tym, co na tym dworcu było dla nich najistotniejsze. Restauracją "Dworcową", i to z dwoma salami konsumpcyjnymi. Tak jest. Pierwsza oznaczona kategorią pierwszą, a druga - oczywiście, kategorią drugą. W tej pierwszej mielony z dorsza był świeższy...

Najczęściej odwiedzany był jednak dworcowy bufet. Od późnych godzin wieczornych aż do białego rana bufet utkany był osobnikami najróżniejszej postury i różnej konduity. Mali, trochę więksi, ubrani różnie, choć najczęściej przyzwoicie i nawet modnie. W tym zestawie barowych gości nie było lumpów, staczy bramowych ani dopijaczy resztek pozostawionych w kuflach. Tu stał trzon ludu pracującego miast i wsi, chociaż tych ostatnich zdecydowanie mniej. Tu stali obywatele nocnych niedokończonych i niedopitych popijaw, obywatele wszelkich klas społecznych, których walkę między sobą wieścił brodaty klasyk panującego ustroju. Tutaj nic z tych rzeczy. Tutaj w bufetowym szeregu stał inteligent pracujący, robotnik, poeta, malarz sztalugowy z pobliskiej uczelni i tajemniczy nieznajomy ukryty za podniesionym kołnierzykiem. Stali murem, ramię w ramię, twarz przy twarzy i myśl była jedna: "Napić się wódki".
Ze stoickim spokojem oczekiwali na przynoszony przez barmana talerzyk. Lorneta z meduzą! (tu wyjaśnienie dla młodszych czytelników: lorneta z meduzą - popularny w PRL-u zestaw: dwie setki czystej w kieliszkach, tzw. setkach, plus galaretka z zimnych nóżek).
Obsługa znała to hasłowe zawołanie i nie dziwiła się na tak złożone zamówienie. W PRL-u wszyscy wiedzieli: wódka była, zakąski - rzadziej. Ten zestaw był obowiązkowy. Wypijało się lornetę, a meduza szła do zwrotu. Niejadalna była, choć obowiązkowa...

Stacja Łódź Fabryczna. Lokomotywa dojeżdżała do masywnej zapory na zakończeniu torów i ani centymetra dalej. Kiedyś inaczej było. Jeszcze w 1945 roku ulica Kilińskiego przecięta była potężną estakadą z szynami kolejowymi, które w prostej linii łączyć miały Dworzec fabryczny z Dworcem Kaliskim. Projektu nie zrealizowano, a wiadukt rozebrano... Podobno na Dworzec Kaliski kiedyś tunel będzie?
W każdym razie tu się przyjeżdżało, wysiadało i stąd szło do domu, ale można było i odwrotnie. Ostatni pociąg odjeżdżał gdzieś tak około dwudziestej trzeciej. Mniej więcej w tym samym czasie inny przyjeżdżał. Pierwszy poranny do Bielska-Białej odjeżdżał około czwartej. Między tymi godzinami dworzec mógłby być spokojnie zamknięty, zresztą takie praktyki stosowano na innych dworcach, i to światowych. W Helsinkach portier zamykał drzwi na klucz już o godzinie dwudziestej pierwszej i otwierał o szóstej.
Na naszym Fabrycznym też tak można by było, ale to jakieś niedorzeczne. Zamykać dworzec kolejowy? Restauracja dworcowa, i to czynna całą dobę, była zrozumiałym ukłonem władzy ludowej w stronę swojego ludu, a że przy okazji załapywali się inni? Nie szkodzi. Bufet dworcowy i jego załoga wyrabiała normy, zdobywając nawet proporczyk brygady pracy socjalistycznej. Zresztą tak po ludzku. Co miał robić pielgrzym pijackiego szlaku ulicy Kilińskiego - i nie tylko - kiedy barmani tamtych szynkwasów wymownym skinieniem głowy wskazywali na zegar, chowali butelki pod ladę i gasili światło?
Oczywiście pozostawał Dworzec Fabryczny.

Oświetlonym wejściem, niby gwiazda zaranna, witał pielgrzymów szlaku, zdążających tu z otchłani złych ludzkich zdarzeń. Przybywali z miasta, które nie spełniło ich marzeń i nadziei. Zawiedzeni przeżytymi dniami i nocami, zdążali tu, na swój dworzec, aby uciec w inną rzeczywistość. Jaką?
Nie było tu filozoficznych dialogów, lecz samotność i wewnętrzny monolog egzystencjalny: być albo nie być... ale wypić trzeba!
Tutaj, na Dworcu Fabrycznym, znajdowali odpowiedź. Być! Nie być? Nie stać przy bufecie jutro i pojutrze? Trzeba być! I oni byli. To los przywodził ich tu na pokuszenie. Podnieść nalane wódką szkło, na wysokość oczu, zajrzeć bestii w ślepie - jedno tylko miała - i... wypić! Giń i przepadnij.
Zaiste. Osobnik z tą bestią w środku wykrzywiał się, otrząsał jak kundel obsikany znienacka przez pijaka. Otwarte usta zionęły niewidocznym grzechem, wyrażając całą ohydę pokuszenia, na które osobnik skazany był przy bufecie dworca kolejowego Łódź Fabryczna. Nic to. Oni, przytuleni do baru, trwali dalej w ordynku bufetowego porządku...

Był nawet pomysł, aby tu urządzić lokal z dancingiem, czyli aby muzyka grała i tańce przytulańce, a jakże, się odbywały. Najbardziej cieszyły się na taką wiadomość "dziewczynki" z pobliskiego parku Moniuszki, gdzie "pracowały". Zamiana miejsca zawierania kontraktów na "robotę", radykalnie poprawiłaby im komfort pracy. Znacznie przyjemniej negocjuje się przecież w objęciach ewentualnego klienta i kiedy gra orkiestra.
Zocha Żelazko - tak nazwana, bo w torebce nosiła duszę od żelazka i w obronie swej dumy zawodowej, odganiając się rzeczoną torebką od niesfornego klienta, pozbawiała go męskiego animuszu w sposób radykalny. Otóż Zocha zarządziła:
- Dosyć kurestwa parkowego. Kupić nowe kiecki i dajemy dupy jak damy.
Najpierw tańce.

Park Moniuszki. Dzisiaj, z powodu prowadzonych prac budowlanych, "pracujące dziewczyny" mają jeszcze gorzej; snują się w okolicach Domu Kultury przy Traugutta, jakieś pogubione...


Z wyjątkiem dwóch godzin w środku nocy, przeznaczonych na sprzątanie, lokal na Dworcu Fabrycznym czynny był całą dobę. Ktoś powie: Ale w pewnych okresach na dworcach kolejowych wódki nie sprzedawano. Oczywiście, były takie nieżyciowe czasy, ale wtedy handlowano informacją, gdzie można było ją kupić. Miejscowi wiedzieli. Szło się za dworzec, mijało budynek o typowej architekturze niemieckiej (zostawili go okupanci hitlerowscy), podchodziło do wagonu kolejowego stojącego na bocznicy i tam kilkoma stuknięciami - znanymi sobie i innym zaufanym - tylko i jedynie w... gaśnicę zawieszoną na wagonie, co wywoływało sprzedającego i można było u niego złożyć zamówienie.
Co na to SOK, czyli strażnicy kolejowi, czy nawet MO? Ci pierwsi pilnowali, żeby tłoku nie było, a ci drudzy pilnowali tych pierwszych, żeby ich nie pobito.
Podróżny, których przecież nie znał miejscowych ścieżek i "klimatów" zakupu alkoholu, całkowicie zdawał się na pomoc obsługi kelnerskiej. Gdy już siedział za stołem, najlepiej w sali kategorii pierwszej, a kelner był zadowolony z konsumenta, który nie grymasił, był miły i nie zerkał kątem oka na rachunek, dostawał uprzejmą informację, gdzie i jak nabyć rzeczony trunek, na ten przykład, na dalszą podróż. Przy bardzo dobrych relacjach, popartych rzecz oczywista dodatkowym załącznikiem w postaci biletu NBP, klient otrzymywał butelkę "na miejscu" i nie musiał się już fatygować do jakiegoś tam martwego wagonu z gaśnicą. Otrzymywał butelkę z etykietą "Cytroneta" lub - o innej, acz dźwięcznej nazwie, na przykład "Ptyś". Zawsze jednak ze spodziewaną zawartością o ustalonej ilości, jak i firmowej procentowości...

Kiedyś, za dobrych czasów (podobno były takie) owiniętych w pelerynę poetów, zjawiał się na dworcu Wielki Pielgrzym Szlaku, sam Leon Schiller, czyli Pan Lulek, jak mawiali czekający na mistrza łódzcy dorożkarze. Nie po to tu przyjeżdżał, aby z miasta
Łodzi wyjechać. Nic z tych rzeczy. Mistrz przybywał tu, aby podtrzymać żagiew swojego talentu. Stawał w szeregu bufetowych gości i sycił Go, ten talent, częściowo utracony w przed chwilą zakończonym przedstawieniu w pobliskim teatrze. Podtrzymywał ów wielki dar bogów licznymi kolejkami boskiego płynu, jak mawiał Mistrz.
Nie On jeden przybywał tu, aby uzupełnić przeciekającą przez sito czasu sławę, wypływającą podstępnie z ciała artysty. Bywali tu wszyscy wielcy i najsławniejsi. Stojąc przy bufecie stacyjnym, nad niejednym z nich widać było aureolę sławy. Jednak już jakby bez wieńca laurowego.
Ona, ta sława, ma wymagania i artysta z należytym szacunkiem musi się jej Leon Schiller              koniecznie podporządkować. Artysta dołżen byt obmyt, obryt i niemnoszko pijan (artysta powinien być umyty, ogolony i trochę pijany). Ta zasada ujawniona przez braci naszych Moskali dobitnie i jednoznacznie porządkuje ten układ. 
Chór Hariana, czyli czterej przystojniaków z miasta Łodzi, wracając z trasy, na cztery głosy pięknie śpiewał: "jeszcze raz, jeszcze raz polej nam, dolej nam...".
Niedokończone spory literackie toczone gdzieś przy stolikach kawiarnianych - tylko tutaj o porannej porze przy kolejowym bufecie mogły być właściwie osądzone, a życie artysty na tym łez padole, w aspekcie słów księcia Danii, szczególnie tutaj nabierało właściwego znaczenia egzystencjalnego...

Bar na Dworcu Fabrycznym bywał też trybuną polityczną. Rozpolitykowany, acz niedopity mówca właśnie tutaj znajdował słuchaczy. Co prawda, o różnym nasączeniu alkoholowym, wprost proporcjonalnym do percepcji słuchaczy. I stąd niektórzy słuchali, nie słysząc, i patrzyli nie widząc. Oparty o bar mówca, trzymając w wyciągniętej ręce "sto gram w szkle", ogłaszał swój manifest polityczny. Dziwna sprawa. Wszystkie były negatywne w treści, a nawet w formie w stosunku do panującego systemu. Nie było ani jednego wystąpienia, w którym jakiś ochlany prelegent chwaliłby aktualnie rządzących. Ci negatywni jednak nigdy nie mogli dokończyć przemówienia. Koledzy w pół zdania, chwytem podpachowym, a nawet podkolanowym, wynosili mówcę, chroniąc go przed konsekwencjami.
Gdyby ktoś zechciał zebrać w jednym miejscu i o określonej godzinie tylu sławnych ludzi, w różnym rozumieniu tego słowa, przenigdy by mu się to nie udało! Nie ma takiej mowy, która przekonałaby ich do bycia tu i teraz.
A jednak Dworzec Fabryczny miał taką moc.
Tutaj, po zamknięciu ostatniej knajpy w mieście, o porannym świcie można było spotkać tych, którym właśnie zabrakło jeszcze tej jednej kropli wypełniającej czarę ich marzeń..."

Łódź Fabryczna – dworzec kolejowy i stacja czołowa w Łodzi na linii do Koluszek, powstała z inicjatywy przemysłowca Karola Scheiblera w 1866 roku.  Według klasyfikacji PKP, przed zamknięciem ze względu na przebudowę, miał kategorię B. 


Budowę linii kolejowej Fabryczno-Łódzkiej, łączącej miasto z Koluszkami, a tym samym z wybudowaną w 1848 roku Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską, rozpoczęto 1 września 1865 roku (zgodnie z zezwoleniem cara Aleksandra II z lipca 1865). Szyny zaczęto układać równocześnie od Łodzi i od Koluszek. 18 listopada 1865 roku uruchomiono przewóz towarów. Przewozy pasażerskie zostały zainaugurowane 1 czerwca 1866 roku.

Początkowo tory kolejowe sięgały dalej na zachód niż w chwili obecnej – dochodziły prawie do ulicy H. Sienkiewicza (dawnej Mikołajewskiej, wcześniej Dzikiej), obsługa pasażerów odbywała się w tymczasowym dworcu umiejscowionym przy ul. Krótkiej (w miejscu gdzie obecnie znajduje się Łódzki Dom Kultury). W 1868 roku wybudowano nowy budynek dworca (według projektu warszawskiego architekta Adolfa Schimmelpfenniga), który 1930 roku został przebudowany i istniał do czerwca 2012 roku. Przed zamknięciem dysponował czterema peronami i sześcioma krawędziami peronowymi. Budowa dworca Łódź Fabryczna była początkiem tworzenia łódzkiej kolei obwodowej.

źródło:


Jerzy Krzywik Kaźmierczyk. Lorneta z meduzą. Wędrówki łódzką nocą.

Fot. Monika Czechowicz