sobota, 13 czerwca 2015

Bałuty i Chojny to naród spokojny…i prasowe sensacje dawnej Łodzi.


W okresie międzywojennym niekwestionowanym przywódcą łódzkiego półświatka był Maks Bornstein, zwany powszechnie Ślepym Maksem. Oficjalnie prowadził biuro pisania podań „Obrona”, jednak była to jedynie zasłona dla jego nieuczciwych interesów. Przez większą część dnia przebywał w spelunie popularnie zwanej „Kokolobolo”, mieszczącej się na rogu ulic Piłsudskiego (obecnie ulica Wschodnia) i Pomorskiej. To on, wraz ze złodziejską starszyzną, zajmował się podziałem miasta na rewiry i przydzielaniem ich poszczególnym przestępcom. Każdy z nich mógł prowadzić własną działalność tylko za ich wiedzą i tylko w określonym przez nich zakresie.
Doliniarz (kieszonkowiec) nie mógł wchodzić w kompetencje klawisznika (włamywacza mieszkaniowego) czy też kurarza (złodzieja kur). Niepewna przyszłość czekała także przestępcę, gdy próbował działać poza terenem wyznaczonym przez Ślepego Maksa (na przykład mogła to być już druga strona ulicy). Takim delikwentem zajmował się swoisty sąd złodziejski, czyli tak zwana dintojra.
Policja tolerowała działalność Maksa, gdyż zaprowadzony przez niego porządek ułatwiał pracę także stróżom prawa. Sam herszt specjalizował się w egzekucji długów (czyli według ówczesnej nomenklatury zajmował się „duszeniem” dłużników). Wynajmowany był podobnie jak współczesne firmy windykacyjne, przez przedsiębiorców usiłujących odzyskać przysługujące im od dłużników należności. Zajmował się także wymuszaniem haraczy od sklepikarzy, rzemieślników i właścicieli lokali gastronomicznych. By zalegalizować ten przepływ pieniędzy, założył pseudocharytatywną organizację „Ezras Chachim”, mającą zajmować się zbieraniem pieniędzy na posagi dla ubogich panien. W końcu jednak Maksem zainteresował się wymiar sprawiedliwości – pięć lat przed wybuchem II wojny światowej spędził w więzieniu.


Szczególne nasilenie przestępczości występowało na przedmieściach miasta. Sytuację tę obrazowało popularne powiedzenie Bałuty i Chojny to naród spokojny, bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza.
W tej sytuacji każdy, kto mógł, szczególnie po zmroku, omijał tereny opanowane przez lokalnych rzezimieszków.
Każdy rejon miasta miał także swojego lokalnego przywódcę półświatka, na przykład rewiry na Chojnach, przylegające do najniebezpieczniejszej w tamtej części Łodzi ulicy Lelewela były pod zarządem niejakiego Lutka Proznera.


Czytelnicy codziennych gazet mogli dokładnie poznać szczegóły dokonanych przestępstw. Pod tym względem ówczesna prasa przypominała dzisiejsze tabloidy. Całe miasto interesowało się głośnymi zbrodniami, łodzianie chętnie rozmawiali o nich nawet podczas towarzyskich spotkań ze znajomymi.

Jednym z najgłośniejszych przestępstw, które wstrząsnęło mieszkańcami Łodzi, było zabójstwo prezydenta miasta Mariana Cynarskiego.
14 kwietnia 1927 roku mieszkańcy Łodzi zaszokowani zostali wiadomością o tym morderstwie. Nadzwyczajny dodatek „Głosu Polskiego” oznajmiał:

Dzisiaj o godzinie 10.40 przed południem, gdy prezydent Cynarsik opuszczał swoje mieszkanie przy ul. Andrzeja 4, podbiegł do niego jakiś nieznany osobnik i pchnął go z całą siłą sztyletem, po czym zbiegł. Dopiero po upływie kilku minut przechodzący przypadkiem lokator tego domu natknął się na broczącego krwią prezydenta Cynarskiego i wszczął alarm. Ofiarę bestialskiego mordu przeniesiono do mieszkania. Nie odzyskawszy przytomności, po upływie pól godziny prezydent Cynarski wyzionął ducha…
 

Policja wszczęła energiczne dochodzenie. Próbowano ustalić motywy zbrodni. Zabójstwo z pobudek politycznych raczej nie wchodziło w rachubę, gdyż Cynarski nie należał do aktywnych polityków. Wśród różnych przypuszczeń brano pod uwagę możliwość zabójstwa przypadkowego lub z zemsty. To ostanie podejrzenie miało cechy prawdopodobieństwa, gdyż Cynarski – przed objęciem urzędu prezydenta miasta – był sędzią Sądu Okręgowego i mógł się komuś narazić. W atmosferze domysłów i plotek oczekiwano na wyniki śledztwa. Urząd Śledczy, mimo usilnych starań, nie mogąc natrafić na ślad zbrodniarza, za ujawnienie jego osoby wyznaczył nagrodę w wysokości 5 tysięcy złotych. Odniosło to pożądany skutek. Wkrótce zgłosił się do policji anonimowy informator, który zeznał, że zabójcą Cynarskiego jest Adam Walaszczyk, mieszkaniec Bałut.
Policja aresztowała podejrzanego. Walaszczyk przyznał się do dokonania zabójstwa prezydenta i zeznał, że wspólnikiem jego był Kazimierz Rydzewski. Postępowanie śledcze wykazało, że Cynarskiego pchnął nożem Walaszczyk, a Rydzewski był mu pomocny przy zamachu na życie prezydenta.


W parę tygodni po zabójstwie Cynarskiego odbył się proces przeciwko Walaszczykowi i Rydzewskiemu. Ujawniono wtedy motywy zbrodni. Walaszczyk, z zawodu brukarz, po utracie pracy za opilstwo i awantury, zgłosił się do wiceprezydenta Groszkowskiego z prośbą o jakieś zajęcie. Ten jednak odprawił go z niczym. Wówczas Walaszczyk sięgnął wyżej, prosząc o pomoc samego prezydenta. Cynarski także się go pozbył, doradzając mu złożenie podania o pracę w Magistracie. Wtedy to w głowie Walaszczyka zrodziła się myśl o zemście. Według zeznań Walaszczyka plan zabójstwa prezydenta nakreślił Rydzewski. On też zachęcał do morderstwa, w krytycznym momencie krzycząc: „Bij, bij, bo cię…” Walaszczyk pchnął wtedy nożem Cynarskiego w brzuch, po czym zbiegł w kierunku Piotrkowskiej. Rydzewski stanowczo zaprzeczył zeznaniom Walaszczyka. Uparcie twierdził, że od dłuższego czasu nie widział się z nim, a w dniu zabójstwa Cynarskiego pracował bez przerwy na budowie parku na Polesiu Konstantynowskim. Świadkowie to potwierdzili. Wprawdzie niezbyt zasługiwali oni na wiarę, ale brakło też podstaw, by dowieść im krzywoprzysięstwo. Sąd doraźny, przed którym toczyła się rozprawa, wydał następujące orzeczenie:
„…uznać Adama Walaszczyka za winnego tego, że w dniu 14 kwietnia 1927 roku w Łodzi, będąc w zmowie i działając świadomie wspólnie z innym uczestnikiem, dokonał zabójstwa Mariana Cynarskiego z powodu pełnienia przezeń obowiązków służbowych jako prezydenta Łodzi i skazać go na karę śmierci przez rozstrzelanie oraz pozbawienie praw”.

Prezydent Rzeczypospolitej nie skorzystał z prawa łaski, wyrok więc wykonano. Sprawę drugiego oskarżonego, Rydzewskiego – sąd doraźny postanowił przekazać Sądowi Okręgowemu do rozpatrzenia w trybie zwykłym.


W 1928 roku, przed Sądem Okręgowym w Łodzi odbył się oczekiwany z dużym zainteresowaniem proces przeciwko Kazimierzowi Rydzewskiemu. Po trzydniowej rozprawie sąd uznał Rydzewskiego winnym zarzucanego mu przestępstwa i skazał go na karę śmierci przez powieszenie. Obrona wniosła apelację od wyroku. Rozprawa apelacyjna odbyła się w Warszawie. Sąd Apelacyjny uchylił wyrok Sądu Okręgowego w Łodzi, zamieniając Rydzewskiemu karę śmierci na bezterminowe ciężkie więzienie.


Od rewolwerowych strzałów zwolnionego pracownika Edwarda Cieślińskiego zginął Albert Kon – syn Oskara, właściciela jednej z największych łódzkich fabryk Widzewskiej Manufaktury. Był on uznawany przez pracowników zakładu za wyjątkowo podłego i bezwzględnego pracodawcę. Zbrodnia ta stała się motywem jednej z codziennie drukowanych powieści prasowych „Tajemnice Łódzkiej Manufaktury”, publikowanej w „Dzienniku Łódzkim”.
W fabryce ojca Albert Kon upatrzył sobie ładną dziewczynę, a ta – mimo że zagroził jej zwolnieniem z pracy – twardo mu się opierała. Wówczas polecił wymówić pracę narzeczonemu dziewczyny, praktykującemu na majstra, Edwardowi Ciesińskiemu. Dopełniając zemsty, nie wyraził także zgody na wydanie Ciesińskiemu zaświadczenia o odbytej praktyce. Na tym tle doszło do podwójnej tragedii. Doprowadzony do rozpaczy Ciesiński zaszedł drogę wychodzącemu z pałacu przy ulicy Targowej Albertowi Konowi. W ręku ściskał rewolwer, ale nie strzelał. Wówczas Kon błyskawicznie wydobył swoją broń i strzelił pierwszy. Ciesiński, trafiony kulą, przysiadł na chodniku i dopiero wtedy parokrotnie nacisnął spust rewolweru. Albert Kon runął na ziemię. Ciesiński, brocząc krwią, dotarł do pobliskiej komendy policji przy ulicy Kilińskiego 152, gdzie złożył zeznanie o dokonanym zabójstwie Kona. Stamtąd karetka pogotowia odwiozła go do szpitala miejskiego przy ulicy Drewnowskiej. Następnego dnia zmarł z powodu odniesionej rany. Dającego słabe oznaki życia Alberta Kona umieszczono w lecznicy „Unitas” przy ulicy Pustej (obecnie Wigury). Pomimo natychmiastowej pomocy lekarskiej nie dało się go uratować.
W odprowadzeniu zwłok Ciesińskiego na cmentarz wzięło udział kilka tysięcy ludzi. Po pogrzebie robotnicy  Widzewa urządzili zbiórkę pieniężną na rzecz matki zmarłego, która pozostała bez środków do życia. Z groszowych datków zebrano prawie 2 tysiące złotych.


Szczególnie dużo miejsca prasa poświęciła słynnej sprawie niejakiego Stanisława  Łaniuchy, który zamordował Marię i Bronisława Tyszerów, właścicieli składu fortepianów przy ulicy Piotrkowskiej 117, oraz ich służącą.
Gazety doniosły o tym wydarzeniu na czołowych miejscach i pod ogromnymi nagłówkami. „Republika” pisała:
Straszliwy mord w Śródmieściu. Wczoraj znaleziono składzie fortepianów pod firmą <<Józef Grzegorzewski>> przy ulicy Piotrkowskiej 117 zmasakrowane zwłoki małżonków Tyszerów.

Z obszernej relacji reportera tejże gazety wynikało, że:
Na ulicy Milionowej w głębokim rowie robotnicy znaleźli zwłoki młodej kobiety zamordowanej tępym narzędziem. W czasie gdy władze śledcze znajdowały się na wspomnianej ulicy, prowadząc dochodzenie w związku z tajemniczym trupem, gruchnęła wieść o nowej, niesłychanej zbrodni, popełnionej na osobach właścicieli składu fortepianów przy ul. Piotrkowskiej 117, Bronisława i Marii Tyszerów. Jak się okazuje, zbrodnie dokonane przy ul. Milionowej i  Piotrkowskiej mają ścisły związek…

Policja szybko wpadła na ślad zabójcy. Trzykrotnym mordercą okazał się dawny pracownik Tyszerów, Stanisław Łaniucha. Za narzędzie zbrodni posłużył mu toporek strażacki. E śledztwie zeznał, że Tyszrów zamordował z zemsty za zwolnienie go z pracy, a także dla zdobycia pieniędzy, zaś ich służącą, Józefę Borowską, z obawy, że zeznania jej mogłyby policję zaprowadzić na jego ślad. Bestialski zabójca skazany został na śmierć. Oczekiwanie na wykonanie wyroku skracał sobie czytaniem Trylogii Sienkiewicza. Zabójstwo Tyszerów zainspirowało anonimowych autorów , powstało kilka ulicznych ballad, spiewanych na łódzkich podwórkach na nutę modnych podówczas „Bubliczek”…

Zapadła noc głucha,
z toporkiem Łaniucha
do państwa Tyszerów zakrada się…
Tyszerze, Tyszerze!
Odmawiaj pacierze,
ja mówię ci szczerze, zabiję cię!


Podziw może budzić sposób, w jaki aresztowano zabójcę. Po zamordowaniu Tyszerów oddał on poplamioną kurtkę do pralni. Jego niechęć do podania nazwiska wzbudziła podejrzenie pracowników zakładu. W końcu, gdy zażądali od niego złożenia podpisu na kwicie zlecenia, nakreślił mało czytelną sygnaturę. Właściciel pralni poinformował o zdarzeniu policję, która we współpracy z biurem adresowym wytypowała podejrzanego. By go nie spłoszyć, oficer policji udał się pod wskazany adres w przebraniu listonosza. Ponieważ nie zastał podejrzanego na miejscu, poinformował rodzinę, że ma dla niego ważną przesyłkę, którą może wręczyć jedynie osobiście. Czekając na jego przybycie, przeprowadził na jego temat. Gdy sprawca zbrodni dotarł do domu, policjant ujawnił swoją tożsamość i aresztował go.

Łaniucha

Do drzwi się dobiera,
Zborowska otwiera
i widzi, że w ręce
topór mu lśni.

Za fortepianem siada,
nic im nie powiada,
choć go nie pytają,
co zrobić chce.

Tiszer przerażony,
Mówi do swej żony,
Dajmy mu pieniędzy
Niech idzie precz.

Fortepian staluje,
Tiszerów morduje
w niecałą godzinę
zabija ich.

Borowska widziała,
jak krew się polała,
lecz siły nie miała
dopomóc im.

A potem Borowską
wywozi Piotrkowską,
Łaniucha chłop chwacki
Nie boi się.

Policja go szuka,
on ciągle ucieka,
więzienia ni kata
nie boi się.

W więzieniu nie zgnije,
kat go nie zabije,
Łaniuchy dom wszędzie,
gdzie skryje się.

Policja wciąż szuka,
on jej unika
i za jej plecami
w głos śmieje się.

Ballada ta była bardzo popularna w okresie międzywojennym (melodia popularnej piosenki kabaretowej z lat 1928-1930 – Bubliczki – tu w uproszczonej postaci (Słowa A. Włast, muzyka G. Bogomazow).

"Głos Poranny", rok 1929.


Inną głośną zbrodnią był mord dokonany przez matkę na własnej córce. O tej tragedii śpiewali wędrowni muzykanci, występujący na łódzkich podwórkach:

Ballada o Zajdlowej

W bałuckiej cichej dzielnicy
mieszkała z córeczką wdowa,
gdzieś na Szopena ulicy
zwała się pani Zajdlowa.

Miała kochanków dość wielu,
No i ożenić się chciała,
Prędko dążyła do celu,
Lecz córka jej przeszkadzała.

Matka swą córkę katuje,
Orgie się straszne tam dzieją.
Zosia po schodach nocuje,
A oni się z tego śmieją.

Matka wesoło się bawi
i córkę z domu wygania,
Zosia zalewa się łzami,
po nocach słychać łkania.

Aż naraz wszystko ustało,
bo matka ją udusiła
i jeszcze ciepłe jej ciało
do ubikacji wrzuciła.

Nazajutrz płacze, narzeka,
że córka jej gdzieś zaginęła,
bez podejrzenia nie zwleka,
szukać córeczki zaczęła.

A na policji zeznaje,
że banda skradła jej dziecię
a list anonim oddaje,
a córka gnije w klozecie.

Policja ten list zbadała,
że kochankowie pisali,
straż na Szopena wezwała
i kloak wnet przeszukali.

Znaleźli ciało dziewczyny,
ledwie dwanaście lat miała.
To przecież dziecko bez winy,
czym w drodze była ta mała?

Dlaczego matka zabiła,
Zza grobu pytam, dlaczego?
Nas szczera miłość łączyła,
tyś chciała szczęścia nowego.

Szczęście prysnęło jak bańka,
Żyć mi nie dałaś na świecie.
Nawet dla swego kochanka,
Przestałaś kochać swe dziecię.

Tyś gorsza od Gorgonowej,
boś własną córkę zabiła.
Zemściłaś się na mnie gorzej,
Swe dziecię żeś utopiła.

Piosenka była bardzo popularna w okresie międzywojennym, treść jej jest oparta na autentycznym wydarzeniu. Autorem ballady o Zajdlowej jest W. Kotarski.

Inna wersja tej piosenki (Tadeusz Rosiak, [w] Folklor Robotniczej Łodzi):

Moc było zbrodni na świecie
i wielu krwawych zbrodniarzy,
lecz szczyt podłości w kobiecie,
to chyba w Łodzi się zdarzył.
Jak Polska długa, szeroka
od Gdyni aż do Krakowa
słynie już i wzbudza grozę
kobieta potwór Zajdlowa.

Miała córeczkę jedyną,
dziewczynka dobra i miła,
co matkę bardzo kochała,
choć matka stale ją biła.
Zosia ma wiosen dwanaście,
matka zaś czuje się młodą,
chce się połączyć z wybrankiem,
lecz Zosia jest jej przeszkodą.

I wówczas do głowy matki
szatański plan zakołatał,
aby się pozbyć przeszkody,
trzeba ją zgładzić ze świata.
I przyszła zbrodnia okrutna,
jakiej nie znano przed nami,
matka zabiła swe dziecię,
dusząc je sama rękami.

Nieludzka zbrodnia Zjdlowej
wkrótce się jednak wydała
nim pół minęło tygodnia
za kratą matka siedziała.
A gdy się śledztwo skończyło,
nadeszła sprawa sądowa,
na którą dzisiaj przed strażą
przybywa potwór – Zajdlowa.

A przy sądowym budynku
setki gromadzi się ludzi,
Gdy przywieziono zbrodniarkę,
złowrogi okrzyk się budzi.
Tłum rusza ławą do wejścia,
i groźne padają słowa,
powiesić wyrodną matkę!

"Republika", rok 1932.


Gazety łódzkie okresu międzywojennego przepełnione były opisami niesamowitych samobójstw, bestialskich napadów i gwałtów, wyrafinowanych zbrodni. Niektóre z nich miały również charakter polityczny.
W 1938 roku wstrząsnęła łodzianami tragedia, jaka rozegrała się nazajutrz po Święcie Zmarłych, późnym wieczorem, na ulicy Smutnej obok cmentarza na Dołach. Znaleziono tu zwłoki kobiety w straszliwy sposób popalone, zaledwie z resztkami odzieży. Gazety podały rysopis spalonej żywcem. Nazwiska jej początkowo nie znano, gdyż nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów. Ogólnie sądzono, że denatka padła ofiarą bestialskiego morderstwa. W toku dochodzenia policyjnego ustalono, że spaloną kobietą była Władysława (Włada) Bytomska, prządka łódzka, niedawno zwolniona z więzienia, działaczka komunistyczna. Raport policji głosił, że:

„Denatka oblała się spirytusem, zakneblowała sobie usta, podpaliła się i skrępowała sobie ręce. Na miejscu wypadku znaleziono butelkę, na której dnie wykryto resztki spirytusu denaturowanego.”

Przedstawione okoliczności śmierci Włady Bytomskiej wskazywały na to, że nie popełniła ona samobójstwa, lecz została zamordowana. Chciano pozbyć się raz na zawsze aktywnej, sprawiającej kłopoty działaczki komunistycznej.


Głośne procesy kryminalne, w rodzaju procesu o zabójstwo Cynarskiego, czy sprawa Stanisława Łaniuchy, mordercy małżeństwa Tyszerów, prasa łódzka komentowała zawsze bardzo szeroko. Zadaniem reporterów było przekazanie czytelnikom jak najwięcej szczegółów z okoliczności morderstwa. Na łamach gazet zamieszczano całe stenogramy z przebiegu śledztwa. Opatrywano je sensacyjnymi nagłówkami. Celowali w tym zwłaszcza dziennikarze z „Republiki” i „Expresu”.
Aby ukrócić szerzeniu przez prasę codzienną niezdrowej sensacji, władze administracyjne chwyciły się nieoczekiwanego środka. Pod pozorem przedwczesnego ujawnienia przez gazety szczegółów śledztwa prowadzonego w związku z zabójstwem niejakiego Króla, decyzją prokuratora dwanaście pism łódzkich uległo jednoczesnej konfiskacie. Wywołało to protesty wydawców gazet, przy czym najbardziej oburzała się „Republika”.
„Kto chce zamknąć szpalty gazet pism dla kryminalistyki, ten musi równocześnie zamknąć część teatrów, wszystkie kina i wpisać na indeks trzy czwarte produkcji książkowej” – dowodził naczelny redaktor tej gazety…

"Republika", rok 1932.

Jeszcze kilka sensacyjnych nagłówków...

"Express Wieczorny Ilustrowany", rok 1928.

"Express Wieczorny Ilustrowany", rok 1931.



źródła: 
Michał Koliński. Łódź między wojnami. Opowieść o życiu miasta 1918-1939.
Maria A. Łukowska. Fabrykant łódzki we wspomnieniach robotników.
Wacław Pawlak. W rytmie fabrycznych syren.
Bronisława Kopczyńska-Jaworska, Jadwiga Kucharska, Jan Piotr Dekowski [red]. Folklor robotniczej Łodzi.

"Express Wieczorny Ilustrowany", rok 1928.



Fot: Archiwum Państwowe w Łodzi, Narodowe Archiwum Cyfrowe
oraz zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi.

"Łódzki Express Wieczorny", rok 1925.

BAEDEKER POLECA:
Michał Koliński. Łódź między wojnami. Opowieść o życiu miasta 1918-1939. To przewodnik, informator, książka adresowa, prezentująca miasto w okresie dwudziestu jeden lat istnienia II Rzeczypospolitej, miasto, o którym angielski dziennikarz w połowie lat 20. XX wieku napisał: jeśli ktoś chce zobaczyć przeszłość Polski, winien zwiedzić Kraków, teraźniejszość odzwierciedla Warszawa, przyszłość tego kraju – Łódź. Kolejne rozdziały publikacji prezentują poszczególne dziedziny życia miasta – na przykład architekturę, komunikację, oświatę, samorząd, handel. Książka zawiera ok. 250 fotografii, wśród których są też do tej pory nie publikowane. Wyróżnikiem książki jest niebanalna szata graficzna nawiązująca do nowatorskich publikacji z lat 30. XX wieku.