sobota, 23 listopada 2013

Karmazyn Boruta, czyli dlaczego drewniana Łódź spłonęła...









iało się pod wieczór. Na Wólce zapadał mrok, a z chaszczów łaznowskich lasów powoli wynurzała się noc. Za kominem schludnej chaty Dometka, stojącej przy trakcie Piotrkowskim (dzisiejsza ulica Piotrkowska), smętnie zawodził świerszcz, nucąc żałosną melodię jesieni. Wyboistą drogą podleśną wlókł się skrzypiący wóz. Z wieczorną ciszą snuły się wonie ostatnich pokosów z nadstrużańskich bagien, zakwitających wrzosów i ziemowitu. Niekiedy znad moczarów dolatywał skrzek donośny piskliwego brodźca i derkacza i znów powracała cisza.
Nic nie mąciło sielskiego żywota drewnianej Łodzi. We dworze, co niedostępnym oddzielił się przekopem i ukrywał za ostrokołem, siedział imć Chojecki, dziedzic, i czuwał nad dostojeństwem lichej mieściny.
Zdarzyło się, że zjawił się w Łodzi gość, popatrzył, poziewał, a śmignąwszy batem, popędził konie traktem ku Łęczycy.
We dnie po rynku miasteczka włóczyły się prosięta, ptactwo domowe, biegały gromadnie dzieciaki, lub stanąwszy wedle karczmy pan pisarz spoglądał przed siebie z dziwnym rozrzewnieniem. Tam, w Grodzie Trybunalskim, zostało serce łódzkiego pisarka. Gładkolica Maryna, córka podsędka, zabrała spokój pisarkowi. Chodził skryba, wystawał podle karczmy i rzewnie pozierał. O gdyby tak pan dziedzic czy burmistrz wysłali go do Piotrkowa! I smutek opadał jego serce.
Kiedy wieczór zapędził do chałup pracowity lud mieściny, uroczysta nastawała cisza. Przychodził sąsiad do sąsiada i mile gawędził przy miodzie, zasiadłszy na ławce wedle rogi czy na przyzębie.
O czym tam nie mówiono!
Kiedy pewnego razu gawędził kum Szczygieł z Dometkiem, zajechał przed wrota wóz chłopski. Mizerna ciągnęła go szkapina, co przywlokła tu gościa, ale gość był nie lada. Ksiądz kwestarz, braciszek z łęczyckiego tumu w kapturze objawił się na dziedzińcu Dometkowej zagrody.
- Niech będzie pochwalony Jezus! - padły słowa zakonnego powitania i kaptur odsłonił pogodne czoło braciszka.
- Na wieki wieków! - odparł Dometek z godnością chrześcijanina - A skąd to, Ojcze, prowadzi droga?
- Po kweście synku, po kweście!
Po tym miłym powitaniu zasiedli razem do stołu brat kwestarz i Szczygeł z Dometkiem. Pobłogosławiono dary Boże i przy uczcie gawędzono.
Brat kwestarz znał dobrze podłódzką puszczę i często zadziwiał swą o niej opowieścią. Było się czym zdumiewać. Wprawdzie ksiądz kwestarz nie przypominał sobie czasów, kiedy Boruta był pacholęciem, jednak pamiętał owego szlachcica, co diabłu duszę zaprzedał.
Kiedy się dyskurs rozwinął a miodek słusznie pokrzepił, ozwał się kwestarz zakonny:
- Przecie ja w tych urodzony stronach. Wedle chojeńskich włości spędziłem swoje dzieciństwo, nim wdziałem kaptur i sznur św. Franciszka w Łęczycy mnie opasał. Jest o czym prawić. A były ci tu figle nie lada!


Dawno temu zjechał do Łodzi sam Boruta. Szlachcic to był łęczycki. Suchy niby wiór, rosły by sośnina, z nosem krogulczym i podstrzyżoną czypryną. W kołpaku wysokim z rysiego futerka uczynionym, w karmazynowym kontuszu i delii z karabelą u perskiego pasa, siedział na karym ogierze, jakby sam diabeł wcielony.
Karczmę przy rynku trzymał minionego czasu arendarz dworski. Zwali go mieszczanie Ognikiem. Ognistą karczmarzył gorzałką i chował królewskie miody. Wypadło, że do Boruty zwitał Rokita.
Był on drugim mieszkańcem piekieł. Przybył Rokita, szlachcic spod Rzeszowa, do pana Boruty.
Otwartym sercem przyjął go Boruta, a że "piskorze" (tak bowiem nazywał karmazyn swą szlachtą łęczycką) wypili miody Łęczycy, zaprosił Boruta Rokitę na miodek do Łodzi.
Nie powstydził się arendarz swą tajemnicą miodową. Królewski był to miód. Zajechali panowie przed karczmę. 
A pożal się Boże, ile krzywd zostawili po drodze. Skory był karmazyn do wypitki, skory też do do wybitki.
Wpadły wiec dwa diabły do lichej mieściny i w karczmie stanęły przy rynku. Smutny to był dzień i pełen żałości. Nie lada miał żywot Rokita a gardło Boruta.
Cmokaniom nie było końca. Jużci i arendarz wytoczył miód wszystek, a karmazyn z kompanem ciągnęli bez miary.

Zaczęło się miodem, skończyło nieszczęściem. Nie dał arendarz sławetnego miodu, bo w karczmie nie stało go więcej. Zapłonął gniewem Boruta, lecz jak przystało, zapłacił karmazyn brzęczącą monetą. Wsiadłszy na ogiery, zginęli hen w puszczy, a karczmarz schował do sakwy dukaty Boruty. 
Diabelskie to były dukaty. Nim zapiał kur pierwszy spłonęło pół Łodzi drewnianej, bo tak świeciły ogniście Borutowe dukaty.

wg. Stanisława Rachalewskiego

 ***

W 1572 roku Łódź nawiedził wielki pożar. Nieszczęście to mieszczanie łódzcy przypisywali Borucie, łęczyckiemu czartowi...

źródło:
Łódź w baśni i legendzie