niedziela, 8 listopada 2015

CH jak CHÓR MUZYCZNY

Chór muzyczny, chór śpiewaczy (empora organowa, trybuna organowa, trybuna śpiewacza), w budowli kościelnej pomieszczenie na instrumenty muzyczne (najczęściej organy) i dla chóru śpiewaczego.
W bazylikach wczesnochrześcijańskich i bizantyjskich, w kościołach romańskich i wczesnogotyckich stanowił na ogół wydzieloną balustradą lub ażurową przegrodą przestrzeń, usytuowaną między nawą a prezbiterium, na wprost ołtarza głównego.
W kościołach katedralnych i niektórych klasztornych z XIII-XV wieku chóry muzyczne i małe organy umieszczano na platformie w obrębie lektorium. W XV wieku w związku z rozpowszechnieniem organów w liturgice kościelnej zaczęto chór ustawiać na podwyższeniu, w emporach bocznych (rzadziej w zachodnich) lub na galeriach obiegających prezbiterium, a następnie w specjalnie dla nich przeznaczonych trybunach.
Od około XV wieku przyjął się powszechny do dziś typ chóru muzycznego w postaci trybuny lub empory sytuowanej w przedniej (zachodniej w kościołach orientowanych) części nawy środkowej, nad wejściem.
We Włoszech w XV wieku pojawiła się typowa dla renesansu trybuna śpiewacza (cantoria), w formie balkonu wspartego na konsolach, umieszczona w ścianach prezbiterium, po bokach ołtarza. W nowożytnych kościołach klasztornych chór muzyczny może być identyczny z chórem zakonnym, może też istnieć niezależnie od niego. W kościołach ewangelickich chóry muzyczne sytuowane są ponad ołtarzem.

Łódzka cerkiew Świętej Olgi to jedyna prawosławna cerkiew pod tym wezwaniem w Polsce. Posiada wysoki, drewniany balkon dla chóru ( XIX wieku).

Wykształcony w czasach nowożytnych chór muzyczny, usytuowany naprzeciw ołtarza głównego (najczęściej nad kruchtą lub głównym wejściem), składa się z obszernej, wspartej na ogół na arkadach filarowych platformy, ogrodzonej parapetem (przestrzeń pod nią nosi nazwę podchórza), na której mieści się prospekt organowy. Poszczególne człony chóru muzycznego są często bogato dekorowane. Najbogatsze chóry muzyczne, o skomplikowanej strukturze i obfitej dekoracji, powstały w epoce baroku.

Kapliczka pod wezwaniem św. Rocha i św. Sebastiana w łódzkich Łagiewnikach, pochodząca z początku XVIII wieku. Kapliczka posiada konstrukcję zrębową, płaski strop i barokowy, nadwieszony chór.

źródło:
Słownik terminologiczny sztuk pięknych, pod red. Krystyny Kubalskiej-Sulkiewicz, Moniki Bielskiej-Łach, Anny Manteuffel-Szaroty. Wydawnictwo Naukowe PWN.



Fot. Monika Czechowicz

sobota, 7 listopada 2015

Willa Gustawa Schreera przy ulicy Narutowicza 48.


Nieco za skrzyżowaniem ulic Narutowicza i Piramowicza, stoi willa łódzkiego przemysłowca Gustawa Schreera, zaprojektowana przez Gustawa Landau-Gutentegera. Willę wybudowano w stylu neorenesansowym w latach 1893-1894. Stoi obok byłej fabryki  Schreera.

"Łodzianin", rok 1893.


W 1888 roku Gustaw Schreer za 6 tysięcy rubli kupił działkę przy ówczesnej ulicy
Dzielnej i wkrótce wystąpił do władz budowlanych w Piotrkowie Trybunalskim o zgodę na budowę 2-piętrowej przędzalni, magazynu wełny, kantoru, stajni i kotłowni z kominem. Fabryka powstała w 1889 roku, zaś pięć lat później stanęła tam stylowa willa, co podkreśla zachowany napis w sieni na posadzce: "Salve" czyli "Witaj" i data: 1894.

"Czas", kalendarz informacyjno-adresowy, rok 1904.


Była to piętrowa rezydencja z boniowanym parterem, poddaszem i płaskim dachem ze świetlikiem pośrodku. Wzrok przyciągają bogate dekoracje wokół okien na pierwszym piętrze. Mamy tam zarówno pilastry i półkolumny z głowicami korynckimi, jak i główki kobiece, kartusze, tralkowe balustrady oraz ornamenty z rozetami i palmami.


Do tego dochodzi balkon, który w czasach świetności podtrzymywany był przez wsporniki w formie spływów wolutowych, których ozdobą były - po bokach - dwie głowy lwów.


Jest to budynek dwukondygnacyjny na planie zbliżonym do kwadratu. Postawiony został wprawdzie w pobliżu fabryki, lecz oddzielony jest od niej działką (dawniej z ogrodem, teraz jest tu parking). W stylu nawiązuje do renesansu z elementami eklektycznymi.
Willa miała charakter kameralny, rodzinny. Budynek był własnością Schreerów aż do II wojny światowej.

"Czas", kalendarz informacyjno-adresowy, rok 1906.

Po śmierci Gustawa Schreera, głowy rodziny, w 1920 roku pałacyk przypadł spadkobiercom. Byli to: wdowa Berta i syn Juliusz. I tak było do II wojny światowej, po której został on przejęty przez państwowe Zakłady Remontu Maszyn Przemysłu Włókienniczego, co oznaczało spore zmiany we wnętrzach. Jeden z salonów przeznaczono na świetlicę zakładową, zaś na poddaszu pojawiły się mieszkania pracownicze. Potem przez wiele lat willa była siedzibą Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, zaś po przełomie w 1989 roku wprowadził się do niej związany z Uniwersytetem Łódzkim ośrodek uczący języka francuskiego - Alliance Francaise i galeria AF.

"Czas", kalendarz informacyjno-adresowy na rok 1913.

Willa Gustawa Schreera przed remontem. Rok 2013.

Informator Handlowo-Przemysłowy, rok 1920.

Później piękna, stylowa willa Gustawa Schreera stała pusta i niszczała. Od miasta kupił ją (za 2,5 mln zł) Jacek Ciepłucha, prezes zarządu Grupy Brokerskiej Quantum i postanowił gruntownie odnowić wewnątrz i na zewnątrz. Było warto, bowiem rezydencja jest dziełem Gustawa Landau-Gutentegera, jednego z czołowych architektów w dziejach Łodzi.
Obecnie jest po remoncie oraz pracach konserwatorskich, i firma brokerska "QUANTUM" już wprowadziła się do willi.

Na zdjęciach poniżej stan budynku z roku 2013:


 Obecnie, w trakcie renowacji jest także budynek dawnej przędzalni Gustawa Schreera.


źródła:
Dariusz Kędzierski. Ulice Łodzi.
Ryszard Bonisławski, Joanna Podolska. Spacerownik łódzki.
http://www.polskaniezwykla.pl/
Dziennik Łódzki.
oraz zbiory Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Łodzi.

"Rozwój", rok 1910.

Fot. Monika Czechowicz

piątek, 6 listopada 2015

Antysemityzm i erotyka w przedwojennej Łodzi...

"To ty zabiłeś Pana Jezusa!" - krzyknęła za sześcioletnim Joskiem banda wyrostków... 
W książce "Wielki mrok" Joseph Bainvoll opisuje łódzkie dzieciństwo, w którym erotyka przeplatana była antysemityzmem...

Jest 2000 rok. Mijają 152 lat, od kiedy Jankiel Gutstadt z Radzimowa otworzył pierwszą w Łodzi księgarnię, oraz 56 lat od chwili, gdy jego prawnuk Josek Bajnwol opuścił rodzinne miasto. Widoczny na fotografii w książce 75-letni mężczyzna to właśnie on. Stoi na tle kamienicy przy ul. Smugowej - tutaj mieszkał przed wybuchem drugiej wojny światowej. Obok niego na murze ktoś nabazgrał gwiazdę Dawida i szubienicę. "Jak coś mi się w Izraelu nie spodoba, wystarczy, że wyciągnę zdjęcie i rzucę na nie okiem" - wyjaśnia polskiemu kierowcy, który po raz ostatni przywiózł go w rodzinne strony.
Hebrajskie wydanie "Wielkiego mroku" ukazało się po raz pierwszy w 1973 roku. Dokładnie 20 lat później autor przesłał polski maszynopis do Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Jednak dopiero niedawno tłumaczenie wspomnień łodzianina ukazało się drukiem. Ich autor, do końca przekonany o jednoznacznie wrogim stosunku Polaków do Żydów, już tego nie zobaczył. Zmarł w 2010 roku.

"Wielki mrok" zawiera opis dzieciństwa i młodości Josepha Bainvolla (po wojnie zmienił nazwisko): od życia w polskiej Łodzi do wybuchu wojny, przez lata morderczej pracy w niemieckich obozach aż do emigracji do Palestyny. Wspomnienia zwracają uwagę szczerością autora, który nie unika pisania o wstydliwych myślach i zachowaniach, wrażliwością na sprawy związane z seksualnością oraz sportretowaniem polskiego antysemityzmu, który dotyczył nawet dzieci.

Zawsze obcy

W "Wielkim mroku" Bainvoll uchwycił językowe, światopoglądowe i religijne pokomplikowanie żydowskiej społeczności Łodzi. Jako chłopiec w rozmowach z matką używał polszczyzny. Do ojca mówił także po polsku, ale ten odpowiadał w jidysz. W łamanym jidysz Josełe rozmawiał z dziadkiem i babcią. Dziadek był religijny, ale ojciec, z zawodu kamieniarz, a z przekonania syjonista, już nie - odwiedzał synagogę tylko w święta. Gdy dowiedział się, że w Talmud Torze, żydowskiej szkole religijnej przy ul. Pomorskiej 46/48 (dziś mieści się tutaj Wydział Nauk o Wychowaniu UŁ), nauczyciel uderzył w twarz syna za brak tałesu, niezwłocznie go z niej wypisał. Od tej pory chłopiec uczył się hebrajskiego w domu wraz z prywatnym nauczycielem. Nie tęsknił za kolegami - w odróżnieniu od niego wszyscy nosili pejsy i przepisowe chałaty. Czuł się obco między nimi - podobnie jak wobec polskich dzieci z podwórka.

Talmud Tora, ulica Pomorska 46/48.

Joseph Bainvoll urodził się w 1925 roku w Łodzi. Jego ojciec był z zawodu kamieniarzem, rzeźbił i malował cmentarne pomniki. Matka zajmowała się domem. Zanim 1 września 1939 roku zaczął się „wielki mrok”, rodzina mieszkała na Bałutach - wówczas zaludnionych głównie ubogimi robotnikami. „Sam miałem kolegów Polaków, ale czy byli to dobrzy koledzy? Nieraz słyszałem od nich, że jestem »żydowski skurwysyn «. Kiedy grywaliśmy w piłkę, to mówiło się: »Żydki przeciw Polakom «. A nasze zabawy często zamieniały się w bójki. (...) Właściwie to miałem szczęśliwe dzieciństwo. Hece antysemickie nie doskwierały mi wcale tak bardzo. Myślałem: »Klątwa, z którą trzeba żyć «. Bójki czy wyzwiska uznawałem za rzecz zwyczajną. Zwyczajne wydawało mi się też to, że łódzkie szkoły były osobne dla Żydów, osobne dla Polaków” - pisze Bainvoll.

W kamienicy przy ul. Smugowej 12, dziś już nieistniejącej, rodzina Bajnwolów miała za sąsiadów polską rodzinę. Mały Josek czuł się z nią bardzo związany. Czasem w niedzielę chodził z nimi do kościoła, a że miał dobrą pamięć - szybko nauczył się recytować "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario". Pewnego dnia ich córkę napadła grupa polskiej młodzieży, która wzięła ją za Żydówkę. "Żydóweczka Chajka sprzedawała jajka" - szydzili podczas okładania jej pięściami. Dziewczyna została pobita tak dotkliwie, że trzeba było wezwać lekarza. Według Bainvolla bardziej niż z bólu płakała z powodu wzięcia ją za Żydówkę. "A więc tolerancja, liberalizm w tej rodzinie to były pozory. Tak naprawdę mieli poczucie wyższości wobec Żydów i po prostu Żydami gardzili" - po latach uważał Bainvoll, który nawet jako sześciolatek umykał przed bandami krzyczącymi za nim: "To ty zabiłeś Pana Jezusa!".

Ulica Smugowa dzisiaj.

Dwie sprężyste kulki...
Już Zygmunt Freud pisał o seksualnych zainteresowaniach dzieci. Mimo to do dziś hasło "seksualizacja dzieci" wzbudza przestrach u niektórych rodziców. Dowodem, że dziecięca erotyka nie jest wydumaną koncepcją, mogą być wspomnienia Bainvolla. "Byłem rozerotyzowanym chłopcem, ale przecież nie tylko ja. Wszystko, co miało jakiś związek z płcią, budziło naszą nienasyconą chłopięcą ciekawość. (...) Po prostu nie wszyscy mówią o swoich seksualnych zainteresowaniach i przeżyciach, a jeszcze mniej piszą" - zapewnia autor, który jako nastolatek był w stanie przeczytać grubą powieść tylko dlatego, że ktoś zdradził mu, że na jednej ze stron występuje zdanie: "Widział jej piersi".
Pierwsze erotyczne wspomnienia Bainvoll pamięta jak przez mgłę. Miał wtedy cztery lata. Jego sąsiadka, która liczyła nie więcej niż 20 lat, siadywała na krześle i moczyła nogi w misce z wodą. "Kucałem na podłodze i przyglądałem się - byłem oczarowany jej nogami! Zawijała spódnicę dużo powyżej kolan. Widziałem odsłonięte, pełen uda dziewczyny. Byłem pod wrażeniem. Może nie czułem miłości, ale na pewno jakiś pociąg fizyczny - chciałem ją obejmować, głaskać i całować" - wyznaje autor "Wielkiego mroku".
Gdy Josek miał siedem lat, opiekowała się nim służąca jego ciotki. Zezowata Hela przy każdej okazji głaskała i tuliła chłopca. "Mimo że była brzydka, jej pieszczoty sprawiały mi przyjemność. Raz położyła mnie na stole i zaczęła łaskotać po całym ciele, również w miejscu, które mój wnuk z dziwną powagą nazywa teraz częścią prywatną. Ciotka zauważyła, co się święci, Hela dostała po głowie i łechtanie skończyło się na zawsze. Szkoda" - z rozbrajająca szczerością wspomina Bainvoll.
Jako 11-latek Josek zaprzyjaźnił się z rówieśniczką mieszkającą w domu jego dziadków - także Helą. Wspomina: „Hela odwiedzała mnie popołudniami i pewnego razu zaczęliśmy się bawić w zapasy. Żadna strona nie używała siły, wystarczało nam, że się obejmowaliśmy i ściskaliśmy. Objaśniłem jej, że chłopcy, jak się mocują, to łapią się za jaja. Helę to rozbawiło. Pakowaliśmy więc sobie ręce między nogi, nie wiedząc właściwie po co i dlaczego. Wystarczyło, że ta »walka « sprawiała nam przyjemność. W Heli nie byłem zakochany, było to tylko seksualne zainteresowanie jedenastoletniego szczeniaka”.

"Zakochani z ulicy Smugowej". Rysunek na murze oczywiście nie przedstawia Joska z Helą, ale... lubię myśleć, że tak jest.

Z czasem erotyczne pobudki skierowały Bainvolla na drogę politycznej aktywności. Jako 10-latek zainteresował się Bejtarem, syjonistycznym ugrupowaniem nawołującym do zbrojnej walki o Palestynę. Nie był to przypadkowy wybór. Do koła, do którego się zapisał, należała poznana na wakacjach urocza blondynka. Gdy flirt się zakończył, wygasła także fascynacja organizacją Włodzimierza Żabotyńskiego. Za każdym razem, gdy Josek wypatrzył gdzieś ładną dziewczynę, zapisywał się do partii: należał jeszcze do Polskiej Partii Socjalistycznej i do grosmanistów, czyli grupy Meira Grosmana, która odłączyła się od Bejtaru.
Pierwsza wielka miłość spotkała Bainvolla latem 1938 roku i miała na imię Regina. Jako 13-latkowie spędzili wakacje na pieszczotach. Planowali nawet ślub. "Całymi dniami bawiliśmy się w lesie, ściskając się co chwilkę i całując. Miałem skryte marzenie, by dotknąć Reginy między nogami. Słyszałem od kolegów, że u kobiety to ciekawe miejsce. Dlaczego ciekawe? Sami nie wiedzieli, więc ja postanowiłem się dowiedzieć. Regina stanowczo odsuwała moją rękę, a równocześnie dawała mi do zrozumienia, że są miejsca, które dotykać wolno. Dziwiłem się. Dziewczyna domyśliła się, że mało co rozumiem, a chciała okazać mi uczucie. Pewnego dnia, gdy całowaliśmy się, wzięła moją rękę i położyła na swojej piersi. Poczułem dwie sprężyste kulki. I co mi było z tego? Na inne dotykanie miałem chęć" - pisze Bainvoll. Do ślubu jednak nie doszło. Ubodzy rodzice Reginy planowali szybko wydać ją za mąż, a rówieśnik nie był odpowiednim kandydatem.

Hitlerowski reżyser
Terror wobec łódzkich Żydów zaczął się natychmiast po wkroczeniu Niemców we wrześniu 1939 roku. Czasem byli gnębieni dla zabawy, a sceny upokorzenia oglądało wielu łodzian. Bajnwol był świadkiem, jak na jedną z ulic została spędzona grupa ortodoksyjnych Żydów: „Na rozkaz władców wystraszeni Żydzi szarpali się wzajemnie za brody, pluli i bili po twarzach. Jeden taki hitlerowski reżyser wymyślił dotychczas nieznaną zabawę: rozkazał Żydom rękami zbierać z ulicy końskie łajno i napełniać jeden drugiemu kieszenie cuchnącą mazią. Na tym jednak nie poprzestano. Biedne ofiary musiały wpychać sobie wzajemnie końskie łajno do ust! Jeden z Niemców, któremu znudziła się zabawa z łajnem, wyjął z kieszeni nóż, dał go do ręki jednemu z Żydów i rozkazał skrócić brodę drugiemu. Potem role się zmieniły. Bolesna zabawa w golibrodę trwała, dopóki wszyscy zmaltretowani Żydzi nie zostali »obsłużeni «”.


Niemcy łatwo rozpoznawali żydowskich łodzian, którzy nosili chałaty i nakrycia głowy, mieli pejsy, długie brody i ciemne włosy - był to typowy wizerunek Żyda z niemieckiej propagandy. Mieli jednak problem z osobami, które nie przestrzegały ściśle zasad judaizmu albo nie odznaczały się stereotypową semicką urodą. Josek miał o dwa lata starszego kolegę o blond włosach i niebieskich oczach, który swobodnie spacerował po mieście bez żółtej gwiazdy na ubraniu, a nawet wdawał się w pogawędki z żołnierzami. Nigdy nie został zdemaskowany.
Gdy Niemcy mieli trudność z rozpoznaniem Żyda, w sukurs przychodzili im Polacy. Z polską pomocą wobec okupanta osobiście zetknął się autor "Wielkiego mroku": "Chciałem kupić kostkę masła dla Mońka, mojego dziesięć lat młodszego braciszka. Nie było to zbyt łatwe. Trzeba było wstać o trzeciej w nocy i stanąć w długiej kolejce. Sklep otwierano o ósmej. Czekałem cierpliwie i około dziesiątej byłem już blisko drzwi. Wówczas zjawił się umundurowany Niemiec, a z nim polski szczeniak, który wskazywał palcem czekających w kolejce Żydów. Biciem i kopaniem wypędzano ich z kolejki. Przede mną stały dwie Polki, starały się mnie zasłonić. Na nic to się zdało. Gówniarz wypatrzył mnie, wskazał palcem. Dostałem kopniaka w tyłek i szybko uciekłem".

Koniec polskiego snu
Jeszcze przed utworzeniem w Łodzi getta, w grudniu 1939 roku, rodzina Bajnwolów przeniosła się do Stopnicy, sądziła, że w niewielkiej miejscowości między Kielcami a Tarnowem będzie łatwiej przetrwać nazistowskie rządy. Od jesieni 1942 roku Bainvoll przebywał kolejno w obozach Skarżysko-Kamienna, Buchenwald, Schlieben i Theresienstadt. Z jednego z obozów udało mu się nawet zbiec, ale nie mógł się wyżywić w lesie, więc przedostał się z powrotem. W maju 1945 roku został wyswobodzony przez Armię Czerwoną.


Joseph Bainvoll z Felicją.

Po wojnie Bainvoll wrócił do Łodzi. Jednym z pierwszych miejsc, jakie odwiedził, był Wojewódzki Komitet Żydowski przy ul. Śródmiejskiej (dziś Więckowskiego). Ulica była pełna ocalonych. "Biuro mieściło się na pierwszym piętrze, ściany całej klatki schodowej, już od wejścia, były pokryte nazwiskami szukających. Każdy chciał, by jego nazwisko bardziej rzucało się w oczy. Stojąc na schodach, trudno już było znaleźć miejsce na napis. Ludzie wspinali się, siadali - jeden na barkach drugiego i pisali, by zostawić znak. Jeszcze dziś wzruszam się, wspominając obraz chwytający za serce. Dziesiątki ludzi pełnych nadziei stoi z zadartymi głowami, szukają nazwiska kogoś bliskiego. Wielu przychodziło częściej niż raz dziennie. Odchodzili smutni, rozczarowani".

W 1945 roku zobaczył, że wciąż istnieje "ta sama Polska, ci sami Polacy. Żydów wyrzucano z pędzących pociągów, Żydzi bali się wracać do rodzinnych miasteczek. Wielu zamordowano, gdy prosili o zwrot zostawionych na przechowanie wartościowych rzeczy. Bywały jednak wyjątki, zdarzało się, że Polacy serdecznie przyjmowali wracających sąsiadów i znajomych. Równocześnie radzili jednak po przyjacielsku, by przybysze nie nocowali w miasteczku". Na łódzkich ulicach słyszał komentarze: "Żydzi do Palestyny", "Precz z Żydami" albo "Że też ich jeszcze tylu zostało". Postanowił wyjechać z Polski.

Joseph Bainvoll z żoną Felicją (Fot. Żydowski Instytut Historyczny)

Latem 1947 roku, dwa lata po opuszczeniu Łodzi, Bainvoll przybył do Palestyny. Gdy kilkadziesiąt lat później tłumaczył "Wielki mrok", przyznał: "Podczas tej pracy zrozumiałem, że polski nie jest już moim ojczystym językiem, mimo że był to jedyny język, którego uczyłem się w dzieciństwie. Nic w tym dziwnego, od lat nie mówię po polsku, nie myślę w tym języku, polskiej książki nie czytałem od czterdziestu lat i już nawet nie śnię po polsku"…

źródła:
lodz.gazeta.pl
Igor Rakowski-Kłos


BAEDEKER POLECA:



Joseph Bainvoll, Wielki mrok, Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma


Fot. współczesne Monika Czechowicz